Ktoś w końcu ulepsza lata 80.

Jedyne, co mnie niepokoi, kiedy słucham sobie nowej płyty Laury Mvuli, to fakt, że jest być może za dobra na to, żeby się sprzedać. Nie mam najlepszego zdania o zachowaniach stadnych, rynkowych w szczególności. A brytyjska wokalistka, autorka i producentka (podkreślmy, że ogarnia to wszystko, pochodzi z dobrej imigranckiej rodziny i uczyła się muzyki od dziecka) na koncie ma z pewnością więcej nagród niż skandali, a poprzedni album – The Dreaming Room – choć powszechnie chwalony, nie wszedł nawet do pierwszej dwudziestki w Wielkiej Brytanii. A na bycie bohaterką nastolatków może być już za późno i wydane właśnie Pink Noise to rzecz już zdecydowanie bardziej do podziwiania od strony muzycznej niż na plakat nad łóżkiem.    

Nowa płyta Mvuli to z pewnością jej najlepszy jak dotąd album. Poza tym jest to płyta tak zaskakująca na polu popu jak zeszłoroczny wyczyn Jessie Ware. Zestaw podobnie staroświecki, ale wyprodukowany z analogicznym smakiem i być może jeszcze większą zręcznością. Z brzmieniem i mocą partii wokalnych wręcz zawstydzającą większość konkurencji. 

Oczywistością są odniesienia do Michaela Jacksona (Got Me – a to nie jest najłatwiejsza estetyka) czy Janet Jackson. Utwory Mvuli w naturalny sposób łączą instrumenty dęte z syntezatorami. A właściwie niejako włączają syntezatory do sekcji dętej, co też charakterystyczne dla lat 80. Wielokrotnie (najwyraźniej chyba w Magical) wykorzystują aranżacje gitar rodem z nagrań Prince’a czy po prostu Nile’a Rodgersa. Wydaje się, że krótka współpraca z tym ostatnim w przeszłości musiała wywrzeć wpływ na sposobie myślenia brytyjskiej artystki o produkcji. A ta produkcja nie ustępuje znacząco poziomem temu, co Daft Punk prezentowali na Random Access Memory. To z jednej strony odtwarzanie pewnych wzorców brzmieniowych, z drugiej – poprawianie ich tam, gdzie można.   

Mvula – trochę jak Daft Punk – wykorzystuje też chętnie gesty z innych gatunków: Conditional ma intro nawiązujące do wokalnych aranżacji Queen z Bohemian Rhapsody i krótki refren z mocnym akcentowaniem, odnoszący się bezpośrednio do czasów pop-metalu. To mój ulubiony fragment i w ogóle ciekawy wątek – jeden z czytelników bloga zwrócił już uwagę, że całość przypomina trochę albumy późnego prog-rocka (jak sądzę, chodziło o rzeczy w rodzaju Yes z lat 80. czy U.K. z końca lat 70. – tu się zgodzę), co warto mieć w pamięci, słuchając Before the Dawn. A przy tym nie ucieka od punktów odniesienia takich jak Scritti Politti. I to rozumiem jako oryginalne podejście do skalkowanej już na wszystkie strony epoki.

Pink Noise, choć płyta praktycznie nie ma słabszych momentów. Przypomniał mi kolejną absurdalną – i zabawną momentami – dyskusję toczącą się ostatnio w mediach społecznościowych, tę o istnieniu muzyki czy w ogóle sztuki obiektywnie dobrej. I odpowiem jak jeden z jej uczestników: oczywiście, że nie ma obiektywnie dobrej muzyki środka, ale ta jest wyjątkowo blisko.   

LAURA MVULA Pink Noise, Atlantic 2021, 8/10