6 płyt tygodnia: od najcichszej do nagłośniejszej
Dziś kolejny skrótowy przegląd wyróżniających się moim zdaniem wydawnictw ostatniego tygodnia. Tym razem Japonia, Kanada, Wielka Brytania, Laos, Stany Zjednoczone i Zambia. Od delikatnych, ambientowych piosenek, po pełen emocji krzyk na beatach inspirowanych horrorem i heavy metalem. Tak bardzo różnorodne, że proponuję klucz banalny, ale użyteczny: od płyt najcichszych do najgłośniejszych.
HACO Nova Naturo (Room40) Dziwię się, że wokół tej premiery nie ma więcej szumu. Po pierwsze, Japonka Haco to postać znana od lat – możecie ją pamiętać z dokumentu Step Across the Border, możecie też choćby ze współpracy z Otomo Yoshihide, z katalogów Recommended Records i Tzadika. A napisane i nagrane na Nova Naturo subtelne piosenki pomiędzy japońskim ambientem a estetyką Grouper to estetyka idealnie pasująca do aury na zewnątrz. W tle m.in. francuski gitarzysta Manuel Adnot i Japończyk Tetsuji Matuso, którego kapitalnie delikatna partia perkusji w lewym kanale wzbogaca już pierwszy w programie albumu utwór Frozen in Time. To bodaj najbardziej piosenkowy w tradycyjnym rozumieniu tego słowa fragment płyty, po drugiej stronie spektrum znajdziemy Luna Nokto, ambientową miniaturę na tle dźwięków cykad. To, co pomiędzy, wydaje mi się imponujące.
MATTHEW TAVARES / MATTY Danica (Voice Recordings) Muzyk BadBadNotGodd prawie nie schodzi z łamów Polifonii. W ostatnich miesiącach opublikował całą serię wydawnictw, które wydawały się formą opróżniania szuflad. Danica to materiał, który potwierdza talent Tavaresa do pisania atrakcyjnych, popowych utworów o lekko psychodelicznym charakterze prowadzących w skojarzeniach w stronę Mercury Rev. Jazzowe inklinacje słychać tu ledwie w drobnych elementach. A wszyscy ci, którzy śledzą Tavaresa na Bandcampie, znali potencjał tego wydawnictwa dzięki wypuszczanym przez artystę singlom w rodzaju Videogames czy Mickeymouse. Kolejny materiał tego artysty, który – podobnie jak niedoceniony zeszłoroczny duet z Lelandem Whittym – zasługuje na szerszą uwagę.
ROSIE TURTON Expansions and Transformations: Part I & II (Rosie Turton) Kolejna autorska propozycja brytyjskiej puzonistki Rosie Turton, której poprzednią płytę przegapiliście na własne życzenie (bo chwaliłem), wydaje się fuzją spiritual jazzu w angielskiej wersji i nu-jazzu w wizji choćby z okolic The Cinematic Orchestra. Akustyczny skład – ze skrzypcami i wiolonczelą – łączy się tu z elektroniką, a na koniec przegrupowuje się to wszystko aranżacyjnie w przydatny na parkietach remiks porywającego Part II. Nie jest to epka długa, częściowo powiela znany już materiał (mamy tu nową wersję znanego z poprzedniej płyty The Unknown), ale dla mnie potwierdza wszelkie pokładane w Turton nadzieje.
AYANKOKO Khmu Thidin (Chinabot) Jeśli ogólnie muzyka spod znaku global beat jest wielością, to działania Ayankoko są wielością w dwójnasób. Czerpią bowiem z tylu miejsc naraz, że same korzenie tego muzyka – który pochodzi z Laosu – przestają być najważniejsze. Ayankoko chwali się inspiracjami Derekiem Baileyem czy Billem Orcuttem, ale łatwo zauważyć, że te mają raczej charakter bardzo luźny. Wprawdziw autor grać na gitarze potrafi nieźle, ale w większości ta samplowana lub generowana elektronicznie muzyka francusko-laoskiego twórcy idzie w stronę mocnego breakcore’u, szalonej kompozycji komputerowej z elementami jazzu, a właściwie electro-jazzu na sterydach. Wykorzystuje elementy własnej kultury i języka (choćby w Muang Xeun), ale tuż obok nawiązuje do innych nieeuropejskich kultur. Może i są na tym 66-minutowym albumie dłużyzny, ale nie brak pomysłów.
REAL LOUD Real Loud (New Focus) Czytelnicy Polifonii skarżą mi się czasem na to, że blog rzadko spogląda w stronę metalu. Gdyby wpadało mi w ucho więcej grania w stylu Real Loud, pewnie sytuacja nie wyglądałaby tak źle. Ale to też wypadkowa mojego podejścia do ciężkiego grania. Sinie skonwencjonalizowane, jest dla mnie materiałem do grania w filharmoniach – i tak podchodzi do niego kolektyw Real Loud, podwójne trio (niczym King Crimson na początku trzeciej odsłony) po wirtuozersku wykonujące utwory czworga kompozytorów łączące – jak Pascal Le Boeuf – ducha Louisa Andriessena i Meshuggah, akcentujące matematyczną wirtuozerię, powtarzalność i precyzyjnie artykułowany hałas. Wirtuozeria i dyscyplina są tu kluczami, choć całość obywa się bez improwizacji i bez solówek. Trochę jak te memy z Glennem Brancą, ale też na poważnie jest to kontynuacja myślenia Branki i Rhysa Chathama, tyle że uaktualnionego do czasów thrash-, death- i post-metalu, z najswobodniejszym utworem Jenny Beck w finale.
BACKXWASH I Lie Here Buried with My Rings and My Dresses (Ugly Hag) Co może być mocniejszego od płyty odnoszącej się do metalu? Na pewno ta wypowiedź artystyczna w duchu horrorcore’u. Wściekła, momentami też zahaczająca o estetykę metalową – szczególnie w singlowym utworze tytułowym wykonywanym w duecie z Adą Rook. Sama Backxwash to transgenderowa raperka i producentka mieszkająca w Kanadzie, ale pochodząca z Zambii. Sampluje Godspeed You! Black Emperor (w Burn To Ashes), zbiera pakiet ważnych tematów dotyczących polityki, płci i rasy, podkręcając temperaturę do poziomu samozapłonu. Na poziomie raperskim brzmi to momentami, trzeba przyznać, zaskakująco staroświecko, ale niczego mocniejszego raczej już w tym tygodniu nie usłyszycie.
Komentarze
Ciekawe. Puzonistka szczególnie imponuje.