Artysto, zagłódź się sam
Smutnej rozmowy przedwczoraj słuchałem. Popularny dziennikarz mówił na antenie bardzo popularnej stacji radiowej, że lubi sztukę, ale nie chce dopłacać do artystów niepotrzebnych. Na to popularna scenarzystka telewizyjna odpowiadała, że może jednak warto dopłacić, bo kiedy jest w restauracji i obsługuje ją jej aktorka z serialu, wywołuje to u niej dyskomfort. Dziennikarz opowiadał, że owszem, inwestuje w dzieła sztuki, w końcu go na to stać, ale nie jest za tym, żeby biedna rodzina z prowincji musiała drożej płacić za smartfon, gdy jego cenę podwyższy opłata reprograficzna. A scenarzystka nie pamiętała dokładnie, ile właściwie od tych urządzeń elektronicznych trzeba będzie zapłacić, jak już ustawa o uprawnieniach artysty zawodowego wejdzie w życie. Potem umówili się oboje, że zapytają o zdanie swojego znajomego, znanego autora piosenek, u którego bywali gdzieś na Warmii – i tu prawdziwym przedmiotem sporu okazało się to, kto z rozmawiających właściwie zna owego autora lepiej. Kiedy na to zareagowałem w mediach społecznościowych, wśród komentarzy znalazł się głos znajomego kuratora, który zaprotestował przeciwko ustawie, bo przecież jest już ZAiKS, który ściąga już niezłe, czasami słuszne, ale często niekonieczne haracze. Odpisałem, że wśród wielu wspomaganych socjalnie (bo takie to wsparcie de facto) zawodów objętych ustawą są również takie, które nie żyją z tantiem. Przykładem jest zresztą – uwzględniony na liście zawodów przygotowywanej ustawy – kurator. A śledząc kolejne głosy w sprawie Ustawy o uprawnieniach artysty zawodowego, zacząłem się poważnie obawiać, że jeśli ktoś jeszcze przed przyjęciem (bo że rządzący będą czekać i sprawdzać wyniki sondaży – nie wątpię) pogrąży ten latami wypracowywany system dla gorzej zarabiających pracowników sektora kreatywnego, to najlepiej i najszybciej zrobi to sam sektor kreatywny. Dlaczego?
To trochę jak z Funduszem Wsparcia Kultury i gwiazdami estrady. Pomoc nie miała być w pierwszej kolejności dla nich, ale została wymyślona tak, że Beata Kozidrak mogła z niego skorzystać z równym powodzeniem co dźwiękowiec z umową leasingową na sprzęt i bankiem na karku. I niestety, spektakularna ucieczka na Zanzibar (o której pisałem przed tygodniem) także w tej sytuacji nie była najlepszym sposobem okazywania solidarności zawodowej. Z drugiej strony – przykładem braku solidarności był w równej mierze gest Kazika, który od programu się w stosownym momencie głośno odciął, ratując swój wizerunek, ale już chyba nie finanse członków własnej kapeli, a na pewno nie protestującego wtedy oświetleniowca. Teraz ustawa, której tekst znajdziemy na stronach Rządowego Centrum Legislacji (miał tam trafić w grudniu, trafił teraz, ale i to dobre) i która dość szeroko ogarnia sektor artystyczny, wraz z pracownikami sceny, aktorami i innymi zawodami nieczerpiącymi zysków z ZAiKS-u, czeka na głos wsparcia ze strony Kazika czy Beaty, którzy nie będą się nawet klasyfikować do ustawowej pomocy – dużo lepiej zaprojektowanej niż nieszczęsny FWK – chyba że na starość dotknie ich bieda, a brak regularnie opłacanych składek czy też ich wysokość niekorzystnie wpłyną na emeryturę.
Niepotrzebnymi artystami za swojego życia byli – że tak przypomnę – Vincent Van Gogh, Nikifor Krynicki czy Cyprian Kamil Norwid. Przynajmniej biorąc pod uwagę znikome zainteresowanie ich pracą albo warunki, w jakich umierali. Wśród muzyków też nie trzeba długo szukać przykładów. Kiedy archiwalne nagrania Ariela Kalmy, świetnego francuskiego elektronika, zaczęły masowo trafiać na Bandcamp, nie zauważyłem, o co chodzi. Dopiero link do zbiórki crowdfundingowej uświadomił mi, że kompozytor próbuje opłacić kosztowną terapię onkologiczną. W tym samym czasie Polska Fundacja Muzyczna zbierała pieniądze na pomoc walczącemu ze skutkami wylewu Gienkowi Losce (zmarł we wrześniu ub. r.), teraz zbiera m.in. na pomoc dla Marka Ałaszewskiego. Albo na rodzinę nieżyjącego od lat Piotra „Stopy” Żyżelewicza – gdyby nie był perkusistą, tylko wokalistą i autorem repertuaru, zapewne tantiemy załatwiałyby sprawę.
W badaniu zrealizowany, pod kierunkiem prof. Doroty Ilczuk (Uniwersytet SWPS) na zamówienie Instytutu Teatralnego wyszło, że dochód aktorek i aktorów scen muzycznych (wybrałem te jako dość bliskie materii bloga) spadły podczas pandemii o 77 proc. i 42 proc. z nich dostaje wsparcie od bliskich. I zanim posypią się argumenty, że mogli oszczędzać, albo że niech pomoże ZAiKS (ten akurat w czasie pandemii pomagał), rzucę jeden: dość często chwalący się kulturą 38-milionowy kraj w środku Europy powinien lepiej sobie poradzić z sytuacjami przytrafiającymi się ludziom, którymi się lubi chwalić. Szczególnie gdy rachunek – na bardzo konkurencyjnym rynku, więc drastycznego wzrostu cen urządzeń bym się nie spodziewał – zapłaci w dużej mierze sektor technologiczny, który pandemię przeszedł relatywnie suchą nogą. Komputerów i tabletów przybyło, pieniędzy na artystów, którzy są częścią obiegu mediów – nie. Wpisane w ustawę dopłacanie do socjalu najmniej zarabiających artystów pieniędzmi uzyskanymi dzięki zmianom na liście tzw. wolnych nośników (ustawa reprograficzna) nie wydaje mi się złym pomysłem. A przynajmniej mniej złym niż inne. W idealnym świecie liczyłbym na wspierający głos ze strony Kazika lub Beaty, albo popularnych raperów. Bo najwięcej mogliby dla tego systemu zrobić – paradoksalnie – artyści najmniej nim osobiście zainteresowani. Ale podwyższanie podatków (tak się to nazywa, nieco jednak demagogicznie, a podejrzewam, że Związek Importerów i Producentów Sprzętu Elektrycznego i Elektronicznego lubi to) jest słabe wizerunkowo, tworzenie Polskiej Izby Artystów łatwo wyśmiać jako budowę struktury biurokratycznej, uczestnictwo w systemie można uznać w niektórych środowiskach (weźmy wpływowe środowisko hiphopowe – jeszcze dalekie od wieku emerytalnego i nie bardzo o nim myślące) za nierozważny krok. Artyści dadzą się w tej sprawie podzielić. Albo udowodnią, że złośliwy autor bloga o muzyce się myli.
Liczę na to nieśmiało, bo bliżej mi do jednej ze stron – kamerki i komputery to była ostatnio niezbędna rzecz, ale nie przypominam sobie, żeby jakiś producent urządzeń elektronicznych zrobił dla mnie w ciągu minionego roku tyle co artyści.
Przez całą tę zanotowaną wyżej dyskusję związaną z ustawą ominąłem wtorkowy wpis, który często poświęcony bywa starszej muzyce. Dziś nadrabiam historią Bernarda Szajnera, żeby zrównoważyć powyższą opowieść o branży historią człowieka, który ma dziś 76 lat i raczej niczego wielkiego muzycznie już nie napisze, ale jest postacią muzycznie słabo pamiętaną – za to spokojnym o swoją przyszłość posiadaczem patentu na laserową harfę, którą zbudował dla Jeana-Michela Jarre’a, no i Francuzem, którego obejmują wszelkie zalety ustawowego umocowania artysty w ustawie o intermittents du spectacle, czyli – uogólniając – ludziach sceny. Właściwie jest podwójnym przedstawicielem grupy ludzi sceny – i jako muzyk/kompozytor, i jako technik, zdolny inżynier, który przez wiele lat pracował jako pionierski twórca opraw wizualnych koncertów, m.in. dla Magmy czy The Who. Niektóre źródła podają też Pink Floyd.
Jego życiorysowi poświęciliśmy sporą część zeszłotygodniowej Nocnej strefy w radiowej Dwójce. Szajner urodził się pod koniec wojny, w okupowanej Francji, do której uciekli jego żydowscy rodzice z Niemiec (dokąd z kolei przed wojną uciekli – uwaga – z Polski). Część rodziny stanowiły ofiary Holokaustu, sam Szajner musiał się początkowo ukrywać pod innym nazwiskiem – wątki wojenne związane ze śmiercią i eksterminacją wracały w jego utworach regularnie – szczególnie na płycie Superficial Music z roku 1981, na której wyraźnie inspiruje się estetyką industrialną, przede wszystkim Throbbing Gristle. Później miał epizod bliższy mainstreamu, gdy jego album Brute Reason wydała wytwórnia Island, ale najciekawsze są płyty nagrane najwcześniej. Po pierwsze, nagrana pod szyldem Z (m.in. z muzykami Magmy) płyta Visions of Dune z muzyką do Diuny Franka Herberta – chyba najciekawsza wizja muzyki do Diuny w ogóle, o czym wspominałem we wpisie 10 fantastycznych historii muzycznych. Po drugie, Some Deaths Take Forever – album nagrany z inspiracji dokumentem Amnesty International o karze śmierci, niedługo po po poprzednim i też z udziałem podobnego kręgu muzyków (Klaus Blasquitz, Bernard Paganotti itd.). Fantastyczna, niezwykle plastyczna, futurystyczna, ale zarazem stosownie do tematu ponura wizja muzyczna, która zaskakująco dobrze broni się do dziś – mimo że Szajner nie był biegłym muzykiem, podchodził do tworzenia trochę z plastycznych pozycji Briana Eno, ale bez podobnego doświadczenia. Zresztą nieźle się to, co robił, zazębiało i z próbami Eno, i wreszcie choćby z albumami Petera Gabriela z podobnego okresu. A przy tym korespondowało z nową falą i rosnącym w siłę nurtem syntezatorowym – Szajner posługiwał się modularem, biegle jak przystało na inżyniera. Some Deaths… jest muzyką bezlitosnych beatów, na którą później powoływali się choćby twórcy techno. Warto tym kluczem przesłuchać płytę do końca.
Z punktu widzenia hierarchii świata muzycznego Szajner pozostał kimś, kto nigdy nie przypieczętował swojej dyskografii czymś naprawdę masowym i popularnym (nie udało się nawet z duetem The (Hypothetical) Prophets – choć moim zdaniem i tu szanse na sukces były). Nie został wielkim twórcą muzyki ilustracyjnej – do tego być może zabrakło mu kompozytorskiego warsztatu, bo na pewno nie wyobraźni. Z pewnej perspektywy można by go uznać nawet prowokacyjnie za twórcę niepotrzebnego – zimna fala rozwinęłaby się i bez niego, a artyści zaczęliby i tak obudowywać koncerty w wizualne spektakle, może tylko kariera Jarre’a mocniej by ucierpiała. W dodatku od lat milczy – oficjalna strona www nie informuje o nowych działaniach. Ale czy mimo to zasłużył na emeryturę? Owszem, zapracowali na nią także muzycy, z którymi grywał i ekipy techniczne, które ustawiały laserową harfę dla zarabiającego krocie z tantiem i od lat lobbującego na rzecz poszerzania opłat reprograficznych Jarre’a. Są różne definicje artysty. Nie mam złudzeń, że uda się wyłapać wszystkie, ale co rusz trafiam na sygnały, że może warto próbować.
BERNARD SZAJNER Some Deaths Take Forever, Pathé 1980/Cortizona 2021, 8/10
Komentarze
Skoro mamy kapitalizm to rynek zweryfikuje kto jest artystą potrzebnym, a kto nie.
Urząd Pracy jest otwarty dla wszystkich, bez względu na branżę.
Gdy nie-artysta traci pracę i głód zagląda mu w oczy to musi sobie radzić sam.
Sorry taki mamy system.
„(…) ale nie przypominam sobie, żeby jakiś producent urządzeń elektronicznych zrobił dla mnie w ciągu minionego roku tyle co artyści” – czy aby na pewno? Strzelam, że jak niemal każdy przedstawiciel społeczeństwa zachodniego, na co dzień korzysta Pan z laptopa, smartfona, samochodu, pralki, lodówki, piekarnika, mikrofali, zmywarki, bankomatu, lampki nocnej, sprzętu grającego, szeregu aplikacji itd. Rozumiem nimb pewnego romantyzmu, jakim w kulturze otacza się postać artysty, ale nie zapominajmy o rzemieślnikach i wytwórcach, bo to na nich świat stoi. Bez prądu nie mógłby Pan żyć (no chyba, że dokonałby Pan takiej wolty jak bohaterka filmu „Land”), bez płyty Sznajdera – raczej tak.
@massimiliano –> Biorąc pod uwagę liczbę zakupów urządzeń (kamerki itd.) po zawyżonych w ostatnim sezonie cenach – nie, to raczej ja zrobiłem coś dla tej branży. Wiele występów artystów za to zorganizowanych zostało bezinteresownie lub z niewielkim wsparciem, za to dużym wkładem osobistego zaangażowania. W tym sensie podtrzymuję swoją opinię. Szanując inżynierów, którzy zdążyli przed pandemią wyposażyć nam świat.
@spin71 –> Opera potrzebna, czy zamykamy od razu? Bo sama się nie utrzyma, to wiemy. Poetów z miejsca wysyłamy do urzędu pracy z wiadomych względów, czy któremuś jednak fundujemy stypendium? Przepraszam, nie chcę nikomu burzyć jakiejś kapitalistycznej utopii, ale już to robimy, już wspieramy niektóre dziedziny, ustawa pozwala tylko niektóre naglące i ważne sprawy (NFZ, ZUS itd.) zorganizować systemowo.
Otóż to. Oczywiście można ubolewać nad losem muzyków, którzy tworzą raczej muzykę niszową, czy przynajmniej niekomercyjną, przy czym muszą liczyć się z faktem, iż jest to muzyka (sztuka ogólnie), która raczej komponowana jest z pasji dla wąskiego kręgu odbiorców, z której przede wszystkim czerpią satysfakcję duchową, spełniana się jako artysta, aniżeli materialną, finansową. Będąc tego świadom, nie można tylko tworzyć muzyki z idealistycznego punktu widzenia, tylko trzeba również zadbać o to, aby zaspokoić potrzeby egzystencjalne. Takie są niestety wymogi współczesnych systemów polityczno – ekonomicznych. Nawiasem mówiąc, to chyba żaden wynalazek nie może się równać z przeżyciem duchowym, jakie daje muzyka, natomiast wynalazki zdecydowanie ułatwiły nam, czy przyczyniły się do wygody i dostępu tych doznań z nią związanych…
Co to w ogóle ma być? Nowy KRUS? Mało mamy jeszcze takich patologii? A co w takim razie z „gorzej zarabiającymi” taksówkarzami, fotografami czy właścicielami straganów z pietruszką? Dlaczego oni muszą bulić co miesiąc 1500zł na ZUS niezależnie od zarobków?
Dlaczego producent, powiedzmy, kosmetyków, których nikt nie chce kupować, musi zwinąć interes i poszukać sobie nowego zajęcia, a producent muzyki czy obrazów ma być utrzymywany przez podatnika? Bo „czułby się niekomfortowo”, wykonując pracę kelnera? Największe gwiazdy kina pracowały w knajpach, żeby się utrzymać w Hollywood i chodzić na castingi, czekając na swoją szansę.
Przedstawiciele zawodów artystycznych to klasyczni freelancerzy, którzy zarabiają wtedy, gdy ktoś kupi to, co robią (nie licząc tej niewielkiej grupy na etatach w teatrach i filharmoniach). Dla nich najlepszą formą zatrudnienia jest samozatrudnienie, czyli jednoosobowa działalność. W Polsce jest to jednak niemożliwe ze względu na wyżej wspomniany ZUS.
W cywilizowanych krajach, np. Wielkiej Brytanii, składki są proporcjonalne do zarobków i jeśli ktoś ma gorszy okres, to płaci kilkanaście funtów, czyli w przeliczeniu na nasze kilkadziesiąt złotych, co w tamtejszych warunkach stanowi grosze. Dotyczy to zarówno artystów, jak i właścicieli straganów z pietruszką.
Może o to należałoby powalczyć, a nie o utworzenie kolejnej grupy uprzywilejowanej kosztem reszty? Zwłaszcza że PiSowi prawdopodobnie chodzi o stworzenie kasty „narodowych artystów zawodowych”, którzy – jak ten szansonista z filmu Barei – zawsze PiSowi wszystko zaśpiewają/napiszą/namalują itp., a gdyby im przyszły do głowy jakieś „antynarodowe” pomysły, to droga wolna, każdy może pracować jako kelner.
Popieram ten projekt mimo zastrzeżeń!
Jestem i zawsze byłem całym sercem za wspieraniem publicznym artystów i sztuki. W ogóle środki publiczne powinny iść zawsze głównie na rzeczy, które nie mają szans się utrzymać rynkowo. I ma to wielki sens, i jest to pożyteczne. Kultura nie może działać wg jedynie rynkowych kryteriów, bo nie jest tylko produktem i spełnia ważną rolę społeczną. A rzeczy niezbyt komercyjne muszą być wspierane, bo to dzięki nim później rozwija się mainstream. Brian Eno kiedyś ciekawie i trafnie tłumaczył, jak często zupełnie niszowe, eksperymentalne estetyki i strategie twórcze wpływają później na kulturę głównego nurtu, która bez nich by „wyschła”. Bez małych strumyczków nie będzie dużej rzeki.
Nie zmienia to faktu, że podzielam wiele powyższych obaw, plus mam własne. Przede wszystkim, komunikacja przy tego typu projektach jest fatalna. Cały czas można niestety odnieść wrażenie, że internauta jest traktowany jak wróg, intruz w tym całym interesie, z którego kłopotliwym istnieniem trzeba sobie jakoś poradzić. To niedobrze, kiedy już na wstępie antagonizuje się potencjalnie największych sojuszników – własnych odbiorców, zamiast w sposób sensowny wytłumaczyć złożoność sytuacji. Szkoda, że wraz z tym projektem nie idzie w parze drugi – usprawniający prawo autorskie, dostosowujący je do cyfrowych realiów, wychodzący przynajmniej do pewnego stopnia naprzeciw oczekiwaniom cyfrowej publiczności. Przydałoby się znaleźć jakiś sensowny zestaw kompromisowych rozwiązań, które godziłyby pewne postulaty otwierania dostępu do cyfrowych zasobów z oczekiwaniami twórców i reprezentujących ich organizacji. Internet daje naprawdę dużo elastycznych możliwości w tym względzie, trzeba tylko chcieć je zauważyć. Warto też przygotować przejrzysty i komunikatywny system zarządzania licencjami i zasobami (zwłaszcza należącymi do instytucji publicznych), które stałyby się przez to łatwo dostępne dla każdego, kto zechce z nich korzystać. To wciąż absurdalne, jak broni się dostępu do niektórych dóbr kultury – nawet osobom, które CHCĄ za to zapłacić.
Racja Bartek! Całkowita racja.
A Kazik wyśpiewał już kiedyś: artysta głodny jest bardziej płodny, co ciekawie koreluje z tym dyskursem.
Słyszymy się dziś o 23.
@remm
Jestem podobnego zdania.
Artyści to w znacznej części „Narcyzy” lecz wystarczy rzut oka na hierarchię potrzeb człowieka wg Maslowa.
To, co oferują ludziom artyści i „artyści” mieści się na samym czubku piramidy czyli należy do rzeczy, z których każdy w razie „biedy” w pierwszej kolejności zrezygnuje.
Muszą być tego świadomi ryzyka z tym związanym wybierając taką formę świadczenia usług.
Nie czas żałować róż, gdy płonie las …..