Rock naprawdę symfoniczny
Jak na to patrzę od strony składników, wychodzi mi jeden z najmniej prawdopodobnych rockowych składów. Skrzypce, kontrabas, waltornia, trąbka, trochę różnych instrumentów klawiszowych, elektryczna gitara hawajska, a na perkusji członek To Rococo Rot. Ale czwarty – jeśli liczyć półoficjalny debiut sprzed prawie 20 lat – album kanadyjskiej grupy Bell Orchestre to idealny rock symfoniczny. Warto go postawić obok dowolnych rockowych wygibasów z orkiestrą, w ramach których skład rockowy realizuje swoje, a orkiestra gra swoje lepiej lub gorzej dopisane partie. Mizerię takiego zjawiska łatwo poznać po tym, że po odjęciu orkiestry dalej mielibyśmy z grubsza to samo, tylko w bardziej precyzyjnej rytmicznie odsłonie. Przy czym piszę to jako gorący zwolennik orkiestr i fan kilku płyt, na których wyszła przy okazji takiej współpracy jakaś wartość dodana. No i fan sceny montrealskiej, a Bell Orchestre nie byłoby bez Godspeed You! Black Emperor (wkrótce nowa płyta, przypominam), bez Do Make Say Think, czy wreszcie Arcade Fire. Ci ostatni wprawdzie powstali później, ale przecież znacząca część składu Bell Orchestre (Richard Reed Parry, Sarah Neufeld) znajduje w tamtej formacji najpewniejsze źródło utrzymania. A Bell Orchestre wydaje się swobodną realizacją własnych ambicji (bo też chwilowo mamy bardziej sezon na ambicje niż na źródła utrzymania).
Swobodną w pewnych granicach. Płyta House Music przynosi dziesięcioczęściową suitę, w której jeden utwór wypływa z drugiego w naturalny sposób. I jeśli można w muzyce Bell Orchestre szukać deficytu chwytliwych melodii, to nie sposób nie docenić projektu całości, doszlifowanego w domowej izolacji. Rzecz powstawała w domu należącym do Sary Neufeld, w którym członkowie zespołu – każdy ulokowany w osobnym pokoju – zamknęli się na dwa tygodnie. Z improwizowanych sesji powstał materiał, który następnie skrojono i ułożono w niespełna 44 minuty muzyki metodą przypominającą albumy Milesa Davisa z Teo Macero. I łatwo się tego słucha w całości, zapominając o podziale na części. Najłatwiej z tego powoli zmieniającego się pejzażu dźwiękowego wyrywają dwie części pod koniec albumu: Colour Fields i Making Time. Na koniec rzecz zupełnie roztapia się w ambiencie, ale wcześniej miewa rzeczywiście rockowy (albo przynajmniej post-rockowy) charakter, w czym z całą pewnością nie przeszkadzała osoba siedzącego za konsoletą Jace’a Laska z The Besnard Lakes.
Oczywiście, nie byłoby tej muzyki także bez Briana Eno czy Penguin Cafe Orchestra, są też pewne jasne analogie między BO a norweskim Jaga Jazzist, zespołem Talk Talk, na który powołując się sami członkowie Bell Orchestre, no i ambientowymi płytami Daniela Lanois wykorzystującymi gitarę hawajską. W ogóle dużo ciekawego się ostatnio dzieje wokół instrumentu Michaela Feuerstacka, który stał się jednym z najbardziej progresywnych i pożądanych brzmień pandemii. Świadczą o tym kolejne i kolejne wydawnictwa, ostatnio znakomity album Andrew Tuttle’a z Padang Food Tigers. Może to kwestia domowości prawie całej muzyki rejestrowanej w roku 2020? W każdym razie rock symfoniczny w tym wydaniu staje się bardziej domowy niż kiedykolwiek.
BELL ORCHESTRE House Music, Erased Tapes 2021, 7/10