Znikający punk
Zawsze imponowało mi u tego duetu, że potrafi minimum działania zamienić w maksimum efektu. Ogłoszone wczoraj rozstanie, które stało się w muzyce newsem dnia, a pewnie i tygodnia, jest w tej dziedzinie szczytem: żeby uzyskać efekt wow, nie trzeba było nawet już nic nagrywać. Nawet pożegnalny gest rozstania dwóch zamaskowanych muzyków Daft Punk – Guy-Manuela de Homem-Christo i Thomasa Bangaltera – to przecież recykling sceny z planu nakręconego 15 lat temu filmu Electroma. A muzyków Daft Punk odgrywają tutaj dwaj zupełnie inni dżentelmeni. Tak naprawdę trudno powiedzieć, kiedy ostatnio sami się spocili, robiąc wspólnie cokolwiek związanego ze swoją karierą muzyczną. A to wyraz pewnej elegancji – jak w matematyce, kiedy wynik zadania obliczamy najbardziej oszczędną drogą.
Zespół istniał, o czym przypominano wczoraj wielokrotnie, aż 28 lat. Założyli go znający się wcześniej od dekady uczniowie prestiżowego paryskiego Lycée Carnot, pochodzący z rodzin z historią – w wypadku Bangaltera raczej artystyczną, w wypadku Homem-Christo obejmującą portugalskich wojskowych i urzędników dyktatury Salazara. Instrumenty kupowali im rodzice, o ewolucję muzyczną dbali rówieśnicy z podparyskich przedmieść, którzy w tym samym czasie tworzyli najbardziej interesującą falę we francuskiej muzyce rozrywkowej od czasów Serge’a Gainsbourga, czyli tzw. French Touch.
Nawet na tle tej fali w latach 90. Daft Punk wydawali się zjawiskiem efemerycznym (na ich miejscu można sobie było wtedy wyobrażać ten projekt Bangaltera). Homem-Christo i Bangalter nie do końca wierzyli w swoje umiejętności muzyczne, mieli ambicje filmowe (które później realizowali, paradoksalnie, dzięki popularności muzycznej), a przede wszystkim mieli coś, co wydaje mi się kluczowe dla całej ich kariery: bali się, że nie mają dużo do powiedzenia. W rozmowie z „Les Inrockuptibles” Bangalter opowiadał kiedyś, że gdy już odnieśli pierwszy singlowy sukces z Da Funk, zaskakujący (tak jak przyjęcie pierwszego albumu Homework, wydanego w roku 1997) mieli paranoję, że będzie to one-hit wonder. Że zaraz się skończy. Fakt, że przez dziesięć lat w ogóle nie graliśmy koncertów – mówił Bangalter – sprawił, że cała nasza relacja z publicznością stała się bardzo abstrakcyjna. A to, w połączeniu z naszą względną jeszcze anonimowością, odcięło nas od sygnałów zewnętrznych, pozwalając kwestionować własne znaczenie.
Mając w rękach jeden świetny materiał z pogranicza house’u i techno, bezczelnie taneczny, promowany świetnymi singlami i równie dobrymi klipami, Daft Punk spróbowali być zespołem bez twarzy – co pod koniec lat 90. wydawało się strategią zgraną i niezbyt imponującą w porównaniu choćby z czasami Kraftwerk, ale dzięki konsekwencji się przyjęło. Chociaż w pierwszym momencie robiło wrażenie taniej, partyzanckiej akcji promocyjnej – zresztą podobno czymś takim w istocie było. Wprawdzie hełmy Francuzom zaprojektował Hedi Slimane, ale początkowo miały je uzupełniać peruki (!), porzucone w ostatniej chwili, już w drodze na sesję zdjęciową. Uzasadnienie, że w studiu doszło do nieszczęśliwego wypadku i dlatego żywych artystów zastąpiły maszyny, też brzmiało dziwacznie. I wydawało się chwytem marketingowym na parę miesięcy – trochę tak, jak cała koncepcja Gorillaz skądinąd, powstała w podobnym okresie. Najwyraźniej były to dobre czasy dla takiej umowności.
Wywiadów udzielali coraz rzadziej – a jeśli już, to okazywało się, że często priorytet mieli dziennikarze filmowi. Dzięki temu miałem okazję jako redaktor publikować w „Przekroju” króciutką i cytowaną już na tym blogu rozmowę Rafała Niemojewskiego przeprowadzoną w Cannes:
– Wywiadów udzielamy od samego początku, a ponieważ jesteśmy kulturalnymi ludźmi zdejmujemy nasze hełmy podczas rozmowy. Nasza polityka w tej kwestii pozostaje niezmienna. Staramy się pozostać anonimowi, żeby uchronić się przed dominującym w mediach systemem gwiazd, który banalizuje działalność artystyczną – mówił w niej Homem-Christo. A Bangalter dodał, że mają straszny trądzik. Dłuższy wywiad z duetem przeprowadził w roku 2001 dla „Machiny” Bartek Winczewski (i nawet nie zrobiliśmy z tego wtedy okładki, chociaż powinniśmy).
Wydali w ciągu 28 lat niewiele nowej muzyki: cztery studyjne albumy, wcale nie takiej równej jakości, ścieżkę dźwiękową do Tron: Legacy, która próbę czasu zniosła lepiej niż sam film, no i nagrania koncertowe. Ale świetnie wstrzelili się w nostalgiczne nastroje w muzyce XXI wieku. Między innymi dlatego, że swoje dwie ważne płyty – Discovery i Random Access Memories – przygotowali niczym gigantyczne hołdy dla muzyki z przeszłości. Zarazem nurtu disco, jak i muzyki z amerykańskiego radia lat 70., włącznie z kiczowatymi hybrydami rocka, a inspiracją przy tej pierwszej była prostota Ramones. Bo podobnie jak duża część ich rówieśników członkowie Daft Punk mieli rockowe upodobania i rockowe doświadczenia, w tym wypadku zakończone klęską, z krótko działającego tria Darlin’, które dało Daft Punk nazwę – wzięła się z anglojęzycznej recenzji zawierającej zwrot durny punk.
Także muzycznie Francuzi zachowali pewną oszczędność pomysłów – wiele utworów opartych było na samplach, niczym w utworach hiphopowych, a rap z kolei inspirował się producenckimi trikami Daft Punk. I znów – trudno uznać, by jako producenci musieli się szczególnie napocić za swoimi pulpitami, choć na pewno nie oszczędzali na sprzęcie: zaproszony na Random Access Memories Giorgio Moroder opowiadał, jak postawili przed nim trzy zabytkowe mikrofony z różnych czasów, żeby nagrywać odpowiadające im fragmenty wspomnień. Byli, trzeba przyznać, zespołem dość efekciarskim, ale mającym swoje brzmienie. Może jeszcze w latach 90. nowatorscy i wprawiający w konsternację stylem, w XXI wieku pruli środkiem drogi.
W wersji elektronicznej z punka została tylko prostota, a głupoty nie było w tym wcale – bardziej już właśnie perfekcja kojarząca się z Kraftwerkiem. Podobnie jak ten niemiecki zespół Francuzi stali się zresztą jednym z nielicznych przykładów wykonawców, którzy doczekali się w muzyce popularnej statusu gigantów, działając poza obszarem anglosaskim. Swój sukces tłumaczyli balansem smutku i radości – z jednej strony taneczne rytmy, z drugiej sentymentalne wspomnienia dawnych lat chwały przemysłu muzycznego. Random Access Memories było wręcz hymnem na jego cześć, zrealizowanym z rozmachem, przy astronomicznym budżecie (milion dolarów), z najlepszymi sidemanami z płyt amerykańskich, z Thrillerem włącznie. Podsumowaniem i znów efektownym gestem, pokazującym, że twórcy muzyki elektronicznej mogą zrobić na modłę tradycyjną coś, co będzie stylistycznie spójne z całą resztą – że między tymi światami nie ma już przepaści. Siedem lat temu Ameryka nagrodziła tę nostalgiczną superprodukcję pięcioma Grammy. Występ Francuzów (albo statystów) na gali, u boku Steviego Wondera i Nile’a Rodgersa z Chic, a właściwie z Wonderem i Rodgersem u boku, właściwie powinien zamknąć karierę Daft Punk. Dzisiejsze posunięcie w tym kontekście nie jest bardzo dziwne. Zrobili to, co chcieli, w taki sposób, jaki uznali za stosowny. I najprawdopodobniej obyło się bez dużych strat finansowych.
Przed paroma laty, publikując tekst o Daft Punk na łamach POLITYKI, zatytułowałem swój tekst Najlepsza robota świata. Bo szczerze – nie wyobrażałem sobie w show biznesie lepszej fuchy niż bycie członkiem Daft Punk. I w tym sensie fakt ogłoszonego właśnie rozstania trochę jednak dziwi.
Komentarze
Tired sh..t ta ich muzyka z One More Time na czele, do którego nieraz przyszło mi się „bawić”.
FF też t-sh.
Hmm.. Jakoś nie wzbudziła ta informacja u mnie jakiejkolwiek reakcji. Nigdy jakoś mnie nie obchodził ten duet, dlatego dziwi mnie, jak szerokim, medialnym echem się to ich rozstanie odbiło. Widocznie mieli jakieś znaczenie we współczesnym mainstreamie. Poza elektro – funkujacymi radiowymi hitami, raczej nie pozostaną w mojej pamięci (no chyba, że tylko dlatego, ponieważ moja żona uwielbiała,, Get lucky ” i mnie denerwowało, gdy podkręcała radio w samochodzie, kiedy leciała ta piosenka.