W pustyni i w paszczy
Tak mogłaby w sumie brzmieć pierwsza płyta po wymarciu człowieka. Żaby kumkają, pszczoły bzyczą, ptaki śpiewają, krowy muczą, a kozy meczą. Podobno są tu nawet zwierzęta egzotyczne, ale nie znam się na wydawanych przez nie odgłosach tak dobrze jak np. nagrywający je od dziesięcioleci Chris Watson. W każdym razie zwierzęta snują swoją quasi-piosenkową opowieść ze zwierzęcej perspektywy. Prawie jak w audycji radiowej Doroty Sumińskiej, po której człowiek ma każdorazowo wyrzuty sumienia, że jeszcze nie oddał swojego mieszkania bezdomnym kotom i bezpańskim psom. One się organizują! – jak zauważyli gospodarze w Uciekających kurczakach (a kury też na tej płycie są). Bo leitmotivem tekstów jest tu, jak w Folwarku zwierzęcym, próba zebrania się i jeśli nie walki, to przynajmniej przedstawienia swojej nieczłowieczej perspektywy, albo pochwały (nieludzkiej?) kreatywności. Jedyny problem z albumem Kondrackich to czynnik ludzki: co tutaj robią, do cholery, ci tytułowi przedstawiciele homo sapiens? Czy aby na pewno nikt tu nikogo nie małpuje? Bo wydaje się, że ludzie nie dość, że nie wymarli, to jeszcze sprytnie wykorzystali pracę zwierząt, by nagrać płytę, jakiej jeszcze nie było.
To największa zaleta Życia roju. Nie znam drugiego albumu nagranego w dokładnie tym dzikim, opartym tylko na wokalach i odgłosach zwierząt stylu. Chociaż poszczególne elementy stylu gdzieś już wokół nas krążyły, nagrania przyrody bywały wykorzystywane, a i płyt z przetwarzanymi wokalami powstało co niemiara. Dawny załogant z Kobonga Bogdan Kondracki zna się na produkcji, włącznie z tą popową (jego portfolio obejmuje sukcesy z Anią Dąbrowską czy Dawidem Podsiadło), potrafi więc wykorzystać to, co już nagrane, z całą mocą, jaką fabryka dała. A fabryka komputerowych wtyczek pozwala mu się tutaj zamieniać samemu w Chór Armii Czerwonej (Jednorożec z Kairu) – co najwyraźniej mocno go bawi (w stosunku do tych zwierzęcych odgłosów – jak opowiadają autorzy – byli z efektami bardzo ostrożni). A jego syn Kacper śpiewa do tego partie główne – na przydechu i nosowo, w stylu mocno denerwującym, ale też fascynującym na swój przedziwny sposób, bo do bólu konsekwentnym. Trudno sobie bez tego tembru wyobrazić ten album, choć z drugiej strony – chciałbym nieśmiało zauważyć, że w klipie nie na darmo mamy napisy. Mnie ten niewyraźny charakter tekstów nie drażni – w końcu chodzi o zwierzęta, kochamy je nawet mimo problemów z wymową. Gorzej z transakcentacjami, które młodszy z panów Kondrackich lubi – ja tam bym te teksty zeszlifował do momentu, kiedy nie trzeba będzie na transakcentacjach opierać całych długich partii utworów.
Napisałem, że elementy stylu były, to do konkretów: odrobina The Flaming Lips, więcej znacznie Animal Collective, a w programowym charakterze tych zabiegów z samplami – Matthew Herbert (jeśli wziąć pod uwagę instrumentalne Cats Symphony, to nie jesteśmy daleko). Najbliżej AC, a zarazem lat 60., jesteśmy w La Meditation. Swoją drogą – to jeden z moich ulubionych fragmentów płyty, a Animal Collective to chyba najlepsza nazwa w tej dziedzinie, szkoda, że już wzięta. Najlepszy możliwy tytuł to oczywiście Pet Sounds, i może The Beach Boys, gdyby chcieli pójść za tym hasłem, wylądowaliby w tych rejonach – choć Brian Wilson nigdy by nie poszedł na ustępstwa w dziedzinie złożoności samych form piosenkowych.
Tu z kolei, jeśli to obrać z aranżacyjnej i producenckiej panierki, okaże się, że Kondraccy nagrali album, który na poziomie melodii i rytmiki odwołuje się do wzorców całkiem prostych, gdzieś spomiędzy hip hopu, cyrku i wojskowej musztry. Panowie wynaleźli więc nowy nurt, nieco może przejaskrawiony, prawie karykaturalny, ale zaskakujący. Mogliby na tym nie poprzestać, do końca go zagospodarowując. I może przyjdzie na to czas, choć sądząc po tym ruchu, autorzy tego albumu po prostu samym tym kombinowaniem nieźle się bawili i nie bardzo oglądali na innych. Słychać to w każdej minucie Życia roju, co nie jest ani dobre, ani złe. Zupełnie jak ze światem zwierząt.
KONDRACCY Życie roju, 2trackrecords/Agora 2021, 6-7/10