Jaka ta Jaga
Po pierwszym pytaniu o nową płytę Jaga Jazzist uznałem, że to coś, czego czytelnicy Polifonii mogą być szczególnie ciekawi, ale na pewno się już spóźniłem. Po drugim – że to coś, z czym najwyraźniej niektórzy mają taki problem jak ja, ale nie wiem, czy będę w stanie pomóc. Po trzecim komentarzu uznałem, że to coś, czego czytelnicy Polifonii są szczególnie ciekawi, ale mają taki sam problem jak ja, więc może warto się z tym zmierzyć wspólnie. Największe zdziwienie, jakie z tego dla mnie płynie, jest następujące: norweski zespół to już nie jest wieczny gang świeżaków, tylko formacja dla wielu czytelników prastara – 26 lat na scenie i 19 lat poważnej nagraniowej kariery. Nagranie słabszej płyty, czy nawet płyty średniej (prawdę mówiąc: najsłabszej od A Livingroom Hush) to w tej sytuacji żaden grzech, a zainteresowanie nawet mniej udanym wydawnictwem, potwierdza tylko status JJ – bardziej jako seniorów niż juniorów.
Pyramid to premiera odrobinę przenoszona. Zapowiadana na kwiecień singlem o długości jednej czwartej albumu, ale niezbyt porywającym (lepiej brzmi moim zdaniem w remiksie Prinsa Thomasa), musiała zostać przesunięta o cztery miesiące, przy czym całość wyciekła wcześniej, a pierwsze recenzje zdążyły się już ukazać. Mocne groove’y w stylu Lalo Schifrina zastąpiła w singlowym Spiral Era melancholijna wokaliza w stylu nieco unowocześnionego Ennio Morricone. Nic w tym złego – odzywają się w tym jednak – podobnie jak w całym albumie, zbudowanym z dużych i złożonych form – wybujałe ambicje kompozytorskie Larsa Horntvetha. Te już bardziej znane z jego nagrań solowych. I nawet w tym nic złego nie ma, ale jednak wrażenie zawieszenia w połowie drogi pomiędzy delikatniejszymi kompozycjami Horntvetha a siłą uderzeniową zespołu mnie przynajmniej przeszkadza. Wolałem klasyki przearanżowane na występy z Britten Sinfonią.
Dochodzi jeszcze zmiana wydawcy – przejście do nowoczesnego Brainfeedera, jak gdyby zgodnie z duchem wytwórni akcentowane silniejszą ekspozycją syntezatorów, szczególnie w końcowym Apex, najbardziej elektronicznej kompozycji w dziejach JJ. Wbrew pozorom inspirowane Isao Tomitą Tomita jest tu z kolei fragmentem najbardziej tradycyjnym, pełnym charakterystycznych elementów – szczególnie w partiach klarnetu i tuby, może też gitary elektrycznej, pozostaje zresztą najdoskonalsze jako forma. Odwołujący się do słynnego klubu Feli Kutiego The Shrine ogrywa afrobeatowy rytm w sposób dość niebanalny, ale tej spójności tu brakuje.
Im dłużej tego słucham, tym bardziej zdaję sobie sprawę z tego mijającego czasu. Do czegoś, co wydawało się osobną nowinką stylistyczną na początku wieku, zaczynam podchodzić jak do, nie przymierzając, jakiegoś Deep Purple. Podoba mi się to, co stanowiło o wartości grupy na początku. Podchodzę jak fan stęskniony za starym obliczem classic rocka i biadolący nad tym, co się z nim stało w latach 80. Zamknięty na zmiany. Ale wciąż ciekawy, co ten świetny na żywo zespół zrobi na koncertach, skoro jest w stanie na żywo zabrzmieć lepiej niż na płytach. Jak więc widać, nie są to wnioski łatwe, przynajmniej dla mnie. Być może więcej mówią o odbiorcy niż samym repertuarze. Ale przynajmniej sam odkryłem źródło swojego wahania.
JAGA JAZZIST Pyramid, Brainfeeder 2020, 6/10