W poszukiwaniu dobrego afro [podsumowanie tygodnia]

Słaby premierowy tydzień to świetna wiadomość. Można nadrobić zaległości z poprzednich i wdać się w dyskusję na temat „Murzyna” – dyskusję elektryzującą grono prawicowych publicystów prawie jak sprawa LGBT, prowadzoną m.in. przez serwis wPolityce, który najpierw protestuje przeciwko zastępowaniu słowa „Murzyn” słowem „czarnoskóry”, uznając to za zmianę ideologiczną. A zaraz potem swojego eksperta w temacie (Polaka o afrykańskich korzeniach) przedstawia nie jako „Murzyna”, tylko jako „czarnoskórego”. Śmiać mi się chce także z „symetrystów” językowych, którzy wprawdzie już wiedzą, że „Murzyn” się źle kojarzy, ale przedrostek „afro” wywołuje u nich spazmy. Dlaczego? Bo w muzyce to zasadniczo dyskusja sprzed co najmniej ćwierć wieku. Muzyka murzyńska to martwe hasło ze starych encyklopedii muzycznych, co stwierdzam znad udanej kompilacji z czarną muzyką i paru nowości z kręgu świetnego afro-jazzu. Ale teraz już tydzień na Polifonii w telegraficznym skrócie:   

W poniedziałek godziłem się z Męskim Graniem (choć nie oglądałem całego) i opisywałem afro-jazz bywałego w Afryce Afroamerykanina – tak tylko testuję możliwości języka, naprawdę giętka maszyna – Idrisa Ackamoora. Bezbłędny w kolejnym podejściu. Nawet czytelnikom wPolityce hasło „Murzyn” zastygnie na ustach, ostatni kawałek murzynka w gardle (do którego rzuci się pies, który wiadomo, jak się wabi). 

We wtorek skarżyłem się w sprawie własnego dziecka, które zamiast grać afro-jazz pojechało na obóz rockowy. Na szczęście spośród wielu wariantów syn ostatecznie wybrał basówkę, więc szanse na jakieś związki z afro- rosną. Przy okazji pisałem o nowym Deep Purple, ale nie chcecie tego czytać (a już tym bardziej słuchać). 

W środę pisałem o albumie, który wydał Pontiac Streator. Ale dałem tak bardzo niechwytliwy tytuł, że nawet najbliższa rodzina nie przeczytała (absencja syna dała się odczuć – na obozie zabierają smartfony). Więc moja jedyna nadzieja na kliki w tym, że czytelnicy wPolityce rzucą się teraz, by szukać w tym wpisie lewackich treści. O ile nie odpoczywają po wczorajszym koncercie, w ramach którego ostatecznie Luxtorpeda supportowała Contra Mundum. A jeśli zastanawiacie się, gdzie w tym wszystkim nawiązanie do „Murzyna”? Jest, raper Murzyn we własnej osobie, na featuringu u Nizioła, który na koncercie występował. 

W czwartek… nie było wpisu. Ale można sobie to było zrekompensować lekturą tekstu o hołdzie dla Alibabek, który ukazał się w nowym numerze „Polityki”. Najbardziej na tej płycie podoba mi się co prawda ta stara część, czyli odczyszczone nagrania ska w wykonaniu Alibabek – prawdopodobnie jeden z pierwszych takich śladów afrokaraibskiej (gdy już myśleliście, że ni nie będzie) egzotyki w naszej muzyce rozrywkowej – ale sam hołd tej fantastycznej grupie wokalnej też bym składał, więc środowisku reggae się nie dziwię. Kto dzisiaj nie tańczy ska, konserwatystą jest proszę was!

Dla równowagi w czwartkowy wieczór w radiowej Dwójce opowiadałem o afroamerykańskiej SF inspirującej dla feministycznego afro-jazzu. Naprawdę, czytelnicy wPolityce myślą już pewnie, że się z nich nabijam, tymczasem bawiłem się naprawdę znakomicie.  

W piątek było o kilku płytach, które pominąłem wcześniej: Bennelux, Brom & Toshinori Kondo oraz Alameda 5. O Marku Kozelku – niestety, w dość negatywnym kontekście – i o tym, że w kwestii afro podobnie jak prof. Marek Łaziński wolę „czarnego” od „Murzyna”. Opublikowałem też podkastową rozmowę z organizatorami festiwalu Wschód Kultury – Inne Brzmienia w Lublinie i Ephemera (odnoga krakowskiego Unsoundu) w Warszawie, którzy jako jedni z pierwszych od początku pandemii sprowadzą do Polski – jeśli wszystko dobrze pójdzie – gwiazdy z zagranicy.  

Co do tych nowości – nie przekonał mnie nowy James Dean Bradfield. Przynajmniej nie do końca. Podobnie z Kieszą – jej płyta ma niezły start i słabiutką końcówkę. Epka Orville’a Pecka, glamowego, otwarcie gejowskiego country’owca, którego chwaliłem w ubiegłym roku, nie wydaje się tak udana jako ówczesny album Pony. Tu znów – początek robi solidne wrażenie, ale przeskok wydawcy z niezależnego, choć sporego, Sub Popu na koncernową Columbię (Sub Pop tylko koprodukował nową epkę) sprawił, że mniej w tym alternatywnym country specyficznego poczucia humoru, a więcej poważnych aspiracji do wdrapywania się na listę „Billboardu”. I wymusił najwyraźniej jakieś dziwne kompromisy. Słabiutkie Legends Will Never Die nagranie z Shanią Twain kojarzy się mi z Guns N’Roses i hair-metalowcami biorącymi się za country. Nie przekonuje też cover utworu Fancy z repertuaru Bobbie Gentry.  

A, wiecie pewnie, dlaczego autor tak bardzo opóźnił wydanie tego albumu? Ze względu na akcję Black Lives Matter, której uwrażliwiony społecznie Peck nie chciał zasłonić. Może trudno by było sobie wyobrazić 20 lat temu, że tak ładny gest poparcia LGBT dla dążeń Afroamerykanów dostaniemy na łonie country. Tymczasem deal with it, jak to mówią Amerykanie, i ci z afro-, i ci bez.   

ORVILLE PECK Show Pony, Columbia 2020, 6/10

Zdecydowanie więcej świetnej muzyki afro- na Polifonii już w przyszłym tygodniu.