Argumentum ad Deep Purplum

Tak jak zapowiadałem, jest kolejny odcinek sagi o koncercie w warszawskim CSW. Dyrektor Bernatowicz poinformował o rozwiązaniu współpracy z zespołem Hungarica ze względu na „nieoczekiwaną obecność muzyka, który w swojej biografii odwoływał się do neonazistowskich treści”. Co prawda chodzi nie o perkusistę, tylko o frontmana Balázsa Szivę, którego obecność lub nieobecność przeoczyć trudno, ale dobre i to. Udało się przekonać na powrót grupę Luxtorpeda, a Wujek Samo Zło ściągnął najwyraźniej kilku raperów. Aktualny skład prezentuje się tak:

Warto było strzępić język, prawda? Wszystkim, którzy strzępili w dobrej sprawie, serdecznie gratuluję i dziękuję w imieniu swoim i dzieciaków, bo wolałbym ich nie wychowywać w atmosferze świąt narodowych, które uświetniają importowani goście z Węgier, cali na brunatno. Nagrodą dla wszystkich zaangażowanych w długi proces przekonywania dyrektora publicznej placówki do tego, by sprawdził, kogo zaprosił, niech będzie to, że tego typu imprezy są ciągle nieobowiązkowe. I ja na przykład w nagrodę za spełnienie patriotycznego, antyfaszystowskiego obowiązku mam zamiar nie iść.

A teraz co do tych dzieci. Mój syn właśnie pojechał na obóz letni pod hasłem „rock kapela”. Trochę chłopców, kilka dziewczyn, w wieku takim, że chcą się bawić jeszcze tylko osobno. W sumie kilkunastoosobowa grupa pod wodzą opiekuna o wyglądzie wytrawnego rockmana. I niezmienny w przyrodzie cykl: wpada czterech pierwszych, chwytają za instrumenty i chce zakładać zespół. Syn się do składu nie przebił, gitary, bas, a nawet – o tempora, o mores! – perkusja zajęte. Argumentuję więc przez telefon, że w porządku, może przecież założyć drugi, konkurencyjny. A nawet, hm, alternatywny. Ale chłopak jest na etapie classic rocka i jeszcze nie kojarzy różnicy między mainstreamem a alternatywą. Chcę proponować, żeby założyli jakiś mieszany skład z dziewczynami, bo takie wypadają najlepiej, ale dziecko nie ma jeszcze pojęcia, co to Stereolab albo Yo La Tengo. Zostaje ostatni argument, bardzo ryzykowny, ale w rockowej mitologii (tak, Szkoła rocka była grana) możliwy do zastosowania w sytuacjach ostatecznych: synu, a nie mają tam jakichś klawiszy?

Ta figura w retoryce rockowej powinna się nazywać argumentum ad Deep Purplum. Bo Deep Purple to jeden z tych pierwszych zespołów, na przykładzie których możesz pokazać młodemu, że w rocku są też możliwe klawisze. A poza tym możesz wskazać możliwie jeszcze pozytywny przykład dziadków, którzy ciągle grają. 

W teorii nowy album Deep Purple to idealna płyta dla dzieciaka – jest szansa, że nie słyszał tego jeszcze sto razy (ale nie ma pewności), łatwiej go nabrać na taniość niektórych rozwiązań, lubi głośną muzykę, a w miksie i masteringu rzecz została dobita do bandy tak, że powietrza w tej kruchcie nie ma. No i najważniejsze – okładka zdaje się nawiązywać do Avengersów, a to kod kulturowy, który każdy nastolatek rozumie. Jest to przy tym album stylistycznie mocno rozstrzelony – od prog-rocka ugryzionego nawet stylem Porcupine Tree w singlowym Man Alive, po rockandrollowe What the What, które zmieściłoby się na płycie Stonesów. Niezłe do demonstracji, czym jest rock na poziomie dostępnym dla początkujących – gorzej ze słuchaniem, spójnością i trzymaniem się kupy.  

Diabeł tkwi w szczegółach. The Long Way Round z solem syntezatora radziłbym na przykład omijać, jeśli słuchacie z dziećmi – ta partia idzie w najgorszą progrockową kliszę. Riffy gitarowe na całej płycie są koszmarnie wyświechtane. Solówki nie najgorsze, ale będzie truizmem, gdy powiem, że wolałem Blackmore’a niż Morse’a. Tak samo jak wolałem świętej pamięci Jona Lorda niż dysponującego szerszym wachlarzem technik, ale mało stylowego Aireya. Bywa, że obaj wprowadzają tu mocny, że tak się młodzieżowym językiem wyrażę, cringe. Mam na myśli na przykład Nothing at All ze stylizowaną na klasykę partią gitary (solówka jest raczej z krainy Vaia i Van Halena), podejmowaną następnie przez organy, a potem długim cytatem z Bacha. E, tata – mógłby powiedzieć syn, gdyby nie to, że siedzi na tym obozie. – To brzmi prawie jak Był sobie człowiek! Ale tytułem lepiej oddającym aktualny stan zespołu Deep Purple jest raczej Było sobie życie

Miałem więcej szczęścia, bo dokładnie w wieku mojego syna dostałem Perfect Strangers. Też odgrzewane, ale jeszcze w miarę ciepłe.

Producent Whoosh! – i poprzednich płyt DP – Bob Ezrin ma jedną niedobrą cechę: właściwie każdą muzykę, za jaką się bierze, traktuje jako materiał dla młodszych nastolatków. Wszystko jest przeskalowane, tonie w tanich, ale potężnych efektach, a za rockową konwencją pojawia się jakiś niebezpiecznie musicalowy ton. Od pierwszego na płycie Throw My Bones mamy tu więc elementy hardrockowego cyrku, jak u Alice’a Coopera z okresu Welcome To My Nightmare, który to album oczywiście uwielbiałem jako nastolatek. Stąd też i myśl, że gdybym miał wybierać materiały pomocnicze do szkoły rocka, to może ten nie byłby jeszcze taki najgorszy. Tyle że zarazem jest mnóstwo lepszych. Podsumowując: da się przeżyć. Czyli dokładnie tak – pocieszam się po cichu – jak z obozem rockowym. 

DEEP PURPLE Whoosh!, Ear 2020, 5/10