Dlaczego nic mi się nie podoba
Bartek Chaciński niech naprawdę skończy już recenzować płyty muzyczne. Taka moja gorąca prośba – napisał jakiś czas temu pan Kamil z Warszawy. I choć z przykrością nie mogę się na razie do tej prośby zastosować, postanowiłem chociaż odnieść. Raz na jakiś czas przyda się autotematyczny wpis. A ta krytyka mnie zaskoczyła: Nie wiem, jak może być tak, że jest jedynym recenzentem, któremu autentycznie NIC się nie podoba. Bo jeśli 100 recenzentów uzna, że bardzo dobra, to Chaciński musi skrytykować. Oczywiście w pewnym sensie mi się te słowa podobają: opisują mnie jako człowieka trudnego do usatysfakcjonowania, gdy sam mam raczej problem z tym, że za dużo rzeczy mi się ciągle podoba, że ta krytyka, jak już jest, to mocno stępiona, no i w ogóle trudno o naprawdę twardy i radykalny ton. I ekscytuję się jak dziecko dwa albo trzy razy w tygodniu. Spróbuję jednak odtworzyć tok rozumowania pana Kamila.
Weźmy – z braku Metalliki (wychodzi na koniec sierpnia, z orkiestrą, i chyba nawet nie jest aż tak zła jak ta pierwsza część S&M), U2 albo Stinga – Jarvisa Cockera. I jego bardzo chwaloną, szczególnie przez brytyjską prasę, płytę Beyond the Pale nagraną pod szyldem formacji JARV IS… O zespole już wspominałem – grali na Off Festivalu i nie był to mój ulubiony koncert imprezy. Od koncertowej wersji Pulp daleko. Sam Cocker wydał mi się bardziej wiekowy niż jest – i, co ciekawe, jest to także klucz do tej nowej płyty. Bo niegdysiejszy lider Pulp zmaga się tu z własną metryką, w sposób dość autoironiczny – w singlowym Must I Evolve?, i do pewnego stopnia w House Music All Night Long. Lepiej jednak oglądać to w połączeniu z jego dziwnym tańcem, mającym w sobie zarazem naturalność, jak i karykaturalny wygłup podstarzałego faceta. Z tą płytą tak znowu różowo nie jest.
Pal licho skojarzenia z Cohenem czy Cave’em w sferze wokalnej – od Cockera nie będę wymagał, żeby sobie pisał misterne soulowe melodie. Większy problem mam z tym, że akompaniamentowi brakuje materii. Energię ma, i owszem, dodatkowo jest oparty na celnie dobranych, modnych i trudnych do zakwestionowania gestach – jak ten wyjęty z niemieckiej rytmiki Motorik (Must I Evolve?). Najlepiej wychodzi w Am I Missing Something?, w finale uderzającym z orkiestrowym wręcz rozmachem, co pozwala zapomnieć o szczegółach. A te niedoróbki wynikają po części z charakteru utworów, dokumentujących występy na żywo – materiał wręcz powstawał na oczach publiczności. Co działa na scenie, niekoniecznie sprawdza się na płycie. Brakuje więc tu często szczegółu, który wypełniłby lepiej ramy nieco dłużących się kompozycji. Finezyjny pop, który proponuje Cocker, z reguły lepiej się sprawdza w studiu, tymczasem on od razu przeszedł do uproszczonej z konieczności wersji na żywo.
Weźmy takie House Music All Night Long – zapowiada opowieść o witalności, a ostatecznie jest historią o znużeniu. Z kolei Sometimes I’m a Pharaoh wydaje się jednym długim, rozpisanym na pięć minut trikiem scenicznym – utworu w tym nie ma, zostaje sama goła puenta z tym I’ll make you jump, wykalkulowanym gestem skrojonym pod wykonania koncertowe. O takim utworze należałoby powiedzieć, że sprawdza się na koncertach, gdyby nie to, że koncerty były dla niego formą pierwotną.
Ale jest powód, panie Kamilu, by zauważyć to, o czym pan napisał. I ja go rozumiem. Recenzje krytykujące powszechnie lubiane płyty wywołują większe kontrowersje i mają nieco większe zasięgi niż ciągłe pochwały (świadczy o tym top wszech czasów tego bloga – żeby nie zaśmiecać, wrzucam na samym dole). Wszyscy jesteśmy niewolnikami tego fenomenu – częściej wiemy o sobie wzajemnie, co nam się najbardziej nie podoba, niż co nam przypadło do gustu. W mediach społecznościowych najczęściej reagujemy ze wzburzeniem na to, co nam się nie podoba, zapamiętując sobie takie sytuacje na całe życie. Sam też tak mam.
Najczęściej dodatkowo czytamy nagłówki, może jeszcze pierwsze zdania – rzadko wprowadzające jakiś rodzaj równowagi, niuansujące tę krytykę ostatnie akapity. Dlatego, odrzucając we wzburzeniu po jednym akapicie moją negatywną recenzję Ozzy’ego Osbourne’a czy krytyczne słowa na temat Quebonafide, czytelnik może nigdy nie dotrzeć do nierzadko pojednawczej, koncyliacyjnej końcówki. W tym wypadku – do tego, że przecież akceptuję, a nawet uwielbiam Jarvisa Cockera: od jego długich, przetłuszczonych włosów, aż po brudne palce u nóg w sandałach. A Beyond the Pale nie jest żadną stratą czasu. Nie jest dramatycznie złą płytą, ba – całkiem przyzwoitą, ponadprzeciętną, a przy Swanky Modes nawet się wzruszyłem, a zwrotka Children of the Echo ze słowami And sooner or later everything will remind you of something else oddaje idealnie sam proces starzenia muzycznej gwiazdy. Ale wystarczyło się parę razy czepnąć, żeby od razu rzecz trafiła do tych wszystkich albumów, które rzekomo mi się nie podobają. Czepiamy się – żeby strawestować nieśmiertelny slogan z filmu Potwory i Spółka – bo was poważamy. I czytelnika, i artystę, i samych siebie traktujemy ze zbyt dużym szacunkiem, żeby przepisywać przymiotniki z noty PR lub ekscytować się czymś, co (kwestia hierarchii) ten sam człowiek wielokrotnie przebił. Bez tego rzeczywiście trzeba by było skończyć z recenzowaniem.
JARV IS… Beyond the Pale, Rough Trade 2020, 6-7/10
Komentarze
Panie Gospodarzu,
podoba czy nie podoba: czyn Pan swoja ulubiona powinnosc. Jest taka opowiesc Pära Lagerkvista ” Kat” ale to tylko przpyadkowa zbieznosc.
Dużo wysokich not dla płyt z wielu gatunków tutaj widzieliśmy.