Jak to się robi w…

…Brazylii, Etiopii i Nowej Zelandii. Czyli bardzo daleko. Jedna z ulubionych – a przy tym często całkiem pożytecznych i rozwojowych – rozrywek współczesnego, ogarniętego obsesją przeszłości świata to odkrywanie, jak gdzie indziej przeżywali lata 70. albo 80. Ich starocie są lepsze od naszych staroci, bo jeszcze nieznane. Dzisiaj temat wraca w trzech ciekawych wydawnictwach, które zarazem naznaczone są egzotyką i czymś szalenie bliskim – bo jeśli sprawdzamy, jak gdzieś daleko przeżywali te same prądy w muzyce, to po to, by poczuć się trochę obco, ale trochę jednak znajomo. Te trzy lekkie i przyjemne płyty to uczucie zapewnią.  

MANFREDO FEST Brazilian Dorian Dream, Far Out 1976/2020, 8/10

To jest płyta, której się słucha do nocy na pętli. Idealnie przy pracy. Miło w weekend. I chociaż nie jest arcydziełem pod każdym względem, chce się o niej pisać. Manfredo Fest był niewidomym od urodzenia brazylijskim pianistą, który w latach 60. trafił do USA, by tu pracować z Sergio Mendesem. A przy okazji nagrał ze swoim triem i amerykańską wokalistką Robertą Davis album Brazilian Dorian Dream, wydany wtedy własnym sumptem, a później wracający jako wydawniczy biały kruk. Rzecz wynika z fascynacji funkiem i fusion. U nas pasowałaby idealnie do katalogu GAD Records i nie da się jej nie porównywać z twórczością Novi Singers. Ale to nie wyczerpuje tematu.

Całość zbudowana jest jednak nie na wokalach, tylko partiach najróżniejszych instrumentów klawiszowych – pianina elektrycznego, clavinetu, syntezatorów. Wirtuozeria Manfreda polega, owszem, na zasypywaniu słuchacza nutami, ale nie w harmonii i melodii spoczywa clou tej historii, tylko w kapitalnym operowaniu artykulacją brzmień rhodesa (z efektem wah-wah na wyjściu) albo syntezatorów. Same maszyny zdają się śpiewać i robić konkurencję partiom wokalnym. W Slaughter on Tenth Avenue Fest skręca lekko w stronę prog-rocka z okolic Keitha Emersona, a w finałowym Braziliana No 1 z dialogami między prawą a lewą ręką, a później równoległym prowadzeniem melodii obiema zrobi wrażenie nawet na tych, którzy już sporo podobnych staroci słyszeli. Owszem, miauczących falsetów można mieć po pewnym czasie dosyć, ale groove’y zawarte na tej płycie – od pierwszego, tytułowego utworu, to petardy.

ADMAS Sons of Ethiopia, Frederiksberg Records 1984/2020, 7/10 

Podobnie jak w poprzednim, także w tym wypadku mamy lekkie oszustwo – bo niby kraj rzadziej odwiedzany, ale płyta nagrana jednak w USA, tyle że przez emigrantów z Etiopii (uciekających przed dyktaturą wojskową) i z bardzo ciekawą próbą odtworzenia charakteru tamtejszej muzyki na dostępnych za wielką wodą instrumentach i z elementami modnych w latach 80. gatunków. Poza meandrującymi melodiami znajdziemy tu więc lekko klangujący bas, syntezatory, automat perkusyjny, więcej karaibskich i latynoamerykańskich naleciałości rytmicznych. Są nawiązania do Highlife’u czy reggae (Wed Enate), jest samba w wersji elektro (Samba Shegitu), a poza fragmentami dość misternie zbudowanymi – jak otwierający album Anchi Bale Game – znajdziemy tu utwory bardzo naiwne (Bahta’s Highlife), albo przypominające funkujące ballady z europejskich demoludów (Tez Alegn Yetintu mógłby się znaleźć na ścieżce dźwiękowej Andrzeja Korzyńskiego). Niemal wyłączenie instrumentalna płyta zapomniana przez czas i ludzi,  przyjemna ciekawostka o lekkim, nieco muzakowym, windziarskim lub (jak kto woli) barowym charakterze – czyli idealny obiekt zainteresowania dziś.     

VA Kiwi Animals: Future/ Primitive Aotearoa, Strangelove 2020, 6-7/10

Składanka nowozelandzkiej nowej fali, której nie poznałbym, gdyby red. Hawryluk nie przyniósł albumu do radia podczas naszej czwartkowej audycji w Dwójce i swoim zwyczajem nie zaczął mi przy tym zadawać podchwytliwych i podstawowych zarazem pytań o Nową Zelandię. A dwie najważniejsze formacje, jakie stamtąd kojarzę – jeśli pominąć grupy tolkienowskich statystów – to plantatorzy szczepów Sauvignon Blanc i Pinot Noir. 

Wytwórnia Strangelove oczywiście nie zebrała tu dziecięcych nagrań Lorde ani niepublikowanych utworów Crowded House. Wyłapała mało znane na Zachodzie kapele z lat 80. prezentujące miejscowe nurty, które opisywane tu są jako gonzo-tronics czy voodoo-waves. Jest w nich pewna poszukiwana naiwność (Woman & Man Have Balance grupy The Kiwi Animals), a nawet totalna amatorka (potężnie sfałszowane i wtórne Nothing Dominant grupy Drone), ale ciekawość prowadzi nas dalej, także poprzez info o artystach. Ma być dziwne i jest – a to pojawi się nagle w jednej z głównych ról waltornia (Respect grupy Blam Blam Blam, skądinąd ważnej formacji tamtych czasów), a to jakieś psychodeliczna, plemienna wizja muzyki alternatywej o krok od zappowskiej zgrywy (Throwback The Headless Chickens), a to ewidentnie tradycyjna naleciałość (jak w Lizards in Love Kim Blackburn, który skojarzyłem z fikcyjnym folkiem Ursuli Le Guin) udziwni nastrój utworu, ale przy okazji wyleczyć się można z niejednego kompleksu zaściankowości. Myślę, że podobnie patrzą na polską muzykę tamtych czasów dziennikarze z obszaru anglosaskiego. Chociaż wiem, że wśród czytelników Polifonii na pewno znajdzie się ktoś, kto bardzo poważnie całą tę historię nowozelandzkiej sceny ogarnia.