Wpół do płyty
Dziś niestety żadnych informacji o koncertach online – krótka przerwa wakacyjna, choć z głowy mogę przypomnieć, że ciągle coś się w tej sferze dzieje, np. już w najbliższy weekend transmitowane będą koncerty Białystok New Pop Festival. Za to od płyt nie mogę się uwolnić, trochę jak o sytuacji na zewnątrz z Polską oklejoną plakatami dwóch polityków. Przynajmniej w stosunku do artystów sprawa jest jasna: prezydent Duda w nieustającej kampanii ogłosił jakiś czas temu, że opłata reprograficzna jest konstytucyjnie wadliwa, a później na wiecu oświadczył, że jest przeciwko Acta 2. To pierwsze oznacza, że nie wspiera planów pomocowych własnego rządu, który chce pomagać artystom z pieniędzy z opłat od tzw. czystych nośników (sam nie ma w tej sprawie wiele do powiedzenia, to nie jest ustawa, więc nawet gdyby cudem zechciał jej nie podpisać, nie miałby okazji). To drugie – że posługuje się (zapewne świadomie – to próba przekonania wyborców Konfederacji) lobbingową definicją unijnej dyrektywy o prawie autorskim internecie z 2019 r. ukutą przez korporacje, których interes jest odwrotny niż ten środowiska kulturalnego. Kandydat Trzaskowski z kolei jako bodaj pierwszy w tej dziwnej kampanii zauważył ostatnio (ciągle do końca nierozwiązany) pandemiczny problem branży eventowo-rozrywkowej i koncertowej. Nie trzeba się więc odwoływać do muzyki Andrzeja Trzaskowskiego ani bawić w jakieś chwyty retoryczne, żeby ustalić, do kogo bliżej tej branży.
Co do tej płyty, od której nie mogę się uwolnić – to minialbum dokumentujący sesję Lonniego Holleya sprzed sześciu lat, nagraną w studiu Richarda Swifta. A zatem ledwie przedbiegi do płyty MITH, przełomowej dla tego artysty-dziwaka, natchnionego rzeźbiarza tworzącego konstrukcje z rupieci i zniszczonych instrumentów, a przy tym przez wiele lat amatorskiego, lecz niezwykle oryginalnego wokalisty z amerykańskiego Południa. Ale w klimacie jego wcześniej publikowanych i opisywanych tu nagrań.
Ta sesja z 2014 roku to głównie trzy relatywnie zwyczajne jak na Holleya utwory o blues-rockowym charakterze, w których zadziwia najwyżej jego charakterystyczny, skrzekliwy ton: Crystal Doorknob, Like Hell Broke Away (tu elementy soulu) i Do T Rocker (tu z kolei aranżacja ocierająca się o country). Do tego dwa już zdecydowanie ponadstandardowe fragmenty, bardziej szamańskie, jakich spodziewałbym się po starszym panu z Alabamy: pozytywkowy, grany na kalimbie In It Too Deep – niemal kołysanka, ale ten dziecięco-naiwny aspekt jest obecny w jego muzyce od początku – i wreszcie zapowiadający już kolejną płytę, swobodnie lejący się, postapokaliptyczny So Many Rivers. Holley hipnotyzuje i kończy całość tak, jak gdyby za chwilę miał być ciąg dalszy. Prawie w pół zdania, w pół płyty. Dlatego trudno tego nie zapętlić albo nie sięgnąć po MITH.
LONNIE HOLLEY National Freedom, Jagjaguwar 2020, 7-8/10