Noblista na listach (przebojów)
Gdy Dylana uhonorowano literackim Noblem, mówiło się, że traktuje tę nagrodę co najmniej z dystansem, albo może i z niechęcią, skoro zniknął i nie komentuje. Zastanawiano się, czy w ogóle ją przyjął, a potem – czy w takim razie wygłosi mowę. Tymczasem pierwsza płyta przełomowego muzycznego noblisty świadczy o czymś zupełnie innym – potwierdza, że autentycznie się tą nagrodą przejął. Do tego stopnia, że porzucił spokojne, lecz smętne, odcinanie kuponów zmierzchu kariery (jeszcze Tempest można po części bronić, ale na pewno nie Triplicate, a właściwie całej serii nagrań coverów i standardów). Postanowił udowodnić, że jeśli oni mu ten, to on im tak. I nagrał płytę, która przynajmniej aspiruje do bycia arcydziełem. Ukazuje się jutro.
Nie chodzi o to, żeby muzycznie rzecz była przełomowa. Dylan dalej odwołuje się w pierwszej kolejności do bluesa, czasem wręcz podąża środkiem bluesowej drogi (jak w singlowym, 12-taktowym False Prophet odwołującym się do If Lovin’ Is Believin’, singla z Sun Records z połowy lat 50., czy w Goodbye Jimmy Reed z czytelnym odwołaniem w tytule), śpiewa poruszające ballady trzeciego wieku w stylu bliskim Toma Waitsa (Mother of Muses, posępny folk podbarwiony linią kontrabasu w najniższych rejestrach), albo zaprasza do walca na prowincjonalnej potańcówce (I’ve Made Up My Mind to Give Myself to You, skądinąd jeden z lepszych na płycie, obok błyskotliwego My Own Version of You). Śpiewa dalej na tyle niedbale, by nie brać go pod uwagę w rankingach wybitnych wokalistów. I stroni od wszelkich nowości. Z drugiej strony – właśnie zdobył swoją pierwszą „jedynkę” na liście bestsellerów „Billboardu”, jako 78-latek (dziś ma już 79), za sprawą utworu Murder Most Foul.
Świeża legenda tego utworu, najdłuższego w dorobku Dylana (prawie 17 minut) to jest ten dzwonek alarmowy, który tak naprawdę każe się zainteresować nową płytą. Nie to, żeby Dylan nie pisywał wcześniej takich epickich opowieści – na Tempest była historia Titanica. Ale jednak nie tak gorąca. I chyba nie tak osobista. A na pewno cieniutka przy tym niesamowitym opisie amerykańskiej zbrodni stulecia. Tu nie chodzi tylko o opis oglądanego przez całe Stany zabójstwa prezydenta Kennedy’ego, choć ten jest mocny i celny (The day they blew out the brains of the king / Thousands were watching, no one saw a thing). Chodzi o kontekst. Listopad 1963 zamienia się w tym utworze w jakiś monstrualny zakręt polityki, historii, kultury i obyczajów. A samo morderstwo zmienia się w koncert życzeń ducha nieboszczyka – piosenki (Dylan wymienia ich ponad 70) i programy radiowe komentują w pewnym stopniu to, co się stało. Część z nich wywołuje pytania: dlaczego akurat ta? Dylan uderza tu strumieniem świadomości niczym Mark Kozelek, choć jednak w bardziej zwartym i skrzętniej poukładanym tekście. Murder Most Foul – i w znacznej mierze cała reszta – ściąga uwagę na świat muzyki i radia jako teksty kultury. Jak gdyby wykonawca chciał przekazać część swojego Nobla innym autorom, którzy kształtowali jego czasy.
Co ciekawe, dla Dylana (mówi o tym w wywiadach) Murder… nie jest tekstem sentymentalnym. Raczej już mitologicznym. Ta narysowana w tekście sytuacja wygląda tak, jak gdyby rozgrywała się w jego głowie tu i teraz. Nie dziwi to – piosenka zatrzymuje chwilę jak bursztyn owada. Rzecz ma prowokować do myślenia. Dziś głośnym gestem wprowadzono do polskiej lektury szkolnej grę This World of Mine. Piosenki różnych artystów powinny od dawna być w kanonie – z czego łatwiej sobie zdać sprawę, kiedy popatrzymy na Dylana. To dziś postać z tak odległej epoki, że aż trudno uwierzyć, że opisuje się jego znakomitą, aktualną płytę.
Zasadniczą zaletą – i problemem zarazem – nowej płyty jest fakt, że pozostaje w półcieniu jednego utworu. Zaletą dlatego, że oczywiście łatwo dla 17 minut kupić płytę. Ale o klasie całej reszty świadczy to, że gdyby nawet Murder Most Foul stąd wyrzucić, ciągle miałaby sens i nie byłaby gorsza niż autorski Tempest sprzed ośmiu lat. Choć dość konsekwentnie pozostaje gigantycznym hołdem dla całego kontekstu życiowego swojego autora. Jak gdyby Dylan chciałby koniecznie podpiąć całą encyklopedię kultury współczesnej jako załącznik do swojego noblowskiego zwycięstwa.
Nie to, że nie ma w nim odrobiny buty (Jestem ostatnim z najlepszych, resztę możesz pogrzebać – śpiewa w False Prophet). Nie to, że nie analizuje sam siebie (I Contain Multitudes pożyczone tu od poety Walta Whitmana mogłoby być sentencją w oczywisty sposób opisującą życie Dylana: Sam sobie zaprzeczam? No cóż, więc sam sobie zaprzeczam — jestem wielki, składam się z mnogości; niektórzy widzą w tym skomplikowany obraz Ameryki). O poddawanej już przez kogoś analizie linijce Śpię w jednym łóżku z życiem i śmiercią Dylan wspominał jako dotyczącej nie jego życia, tylko ogółu doświadczenia człowieka jako gatunku – więc bardziej już myśl pandemiczna niż osobista refleksja. Dylan w każdej twarzy próbuje tu zobaczyć historię gatunku (I can see the history of the whole human race / It’s all right there, it’s carved into your face – śpiewa, zbierając części ciała zmarłych w My Own Version of You). Krytycy z kolei widzieli w Rough and Rowdy Ways idealną płytę na kryzys – ten amerykański i ten ogólnoświatowy. Płytę jednoczącą wokół różnych zbiorowych doświadczeń.
Ja tu jednak nie przestaję dostrzegać po prostu wielkiej listy odniesień. Od tytułu wziętego z będącej życiową retrospekcją piosenki Jimmiego Rodgersa, jednego z praojców country. Poprzez te tytuły z finałowego Murder Most Foul. Aż po Key West (Philosopher Pirate), gdzie oddaje hołd Ginsbergowi, Kerouacowi i Corso, mistrzom Beat Generation. To wszystko jak gigantyczna lista płac na zakończenie filmowego klasyka – cały album ma zresztą niespieszne tempo idealne dla takiej listy. I jeśli tak sobie to wszystko wymyślił, byłoby to słuszne posunięcie. Składał się w końcu z mnogości. I broń Boże nie chcę niczego pospieszać (chociaż ten Dylan miałby to chyba w nosie: Can’t remember when I was born / And I forgot when I died), ale tak się powinno zamykać wielkie życiorysy, a nie robiąc sobie małe przyjemności albumami w rodzaju Triplicate.
BOB DYLAN Rough and Rowdy Ways, Columbia 2020, 8-9/10
Komentarze
You walk into the room with your pencil in your hand
You see somebody naked and you say, „Who is that man?”
You try so hard but you don’t understand
Just what you will say when you get home
Because something is happening here but you don’t know what it is
Do you, Mr. Jones?
You have many contacts among the lumberjacks
To get you facts when someone attacks your imagination
But nobody has any respect, anyway they already expect you to all give a check
To tax-deductible charity organizations
Ah, you’ve been with the professors and they’ve all liked your looks
With great lawyers you have discussed lepers and crooks
You’ve been through all of F. Scott Fitzgerald’s books
You’re very well-read, it’s well-known
But something is happening here and you don’t know what it is
Do you, Mr. Jones?
Czytałem rozmowę z Mr. Jonesem, który lata po rozmowie/wywiadzie z Dylanem którą ten przedstawił wkrótce w Ballad of a Thin Man, został profesorem bodaj socjologii. Mówi że Dylan świetnie rozszyfrował jego wewnętrzny stan z czasów rebelii lat 60.
szukał ostatnimi laty i sporo i długo w tych wszystkich „great-american-songbookach”, by w końcu znaleźć i podarować nam oto teraz najznamienitszego siebie…
teraz, a więc i w czasie, nie tyle nawet samej pandemii, co jej rozpaczliwej kultury „demo-zoom-selfie”… pa pa m