Metalem śmierdź
King Gizzard & The Lizard Wizard nagrali płytę dla mnie. Może nie dokładnie tego dzisiejszego, ale dla mnie z drugiej połowy lat 80. Metalowe, czy precyzyjniej thrashmetalowe łojenie znosiłem wtedy dzielniej niż teraz. Perkusja galopująca na dwie centralne czy gitarowe młoteczkowanie w dwóch kanałach – witające tu zdziwionego kolejną woltą stylistyczną King Gizzard słuchacza w Planet B – nie zniechęcało mnie do przesłuchania płyty. Po kilku dniach bliższych kontaktów z nowym materiałem australijskiej grupy doszedłem jednak do wniosku, że to, czego dziś słucham z większym dystansem (jako bardzo konwencjonalne – bo nie jest to jakaś nowa formuła metalowego grania), bardzo by mi się podobało kiedyś. Poruszyłyby mnie też teksty w rodzaju Mars for the Rich, który przy muzyce przypominającej Motörhead opowiada o podboju bliskiego nam kosmosu z perspektywy niezbyt idealistycznej, Dickowskiej wręcz. A w tej samej końcówce lat 80. zacząłem się pasjonować książkami tego pisarza. Co z tego – mówiąc w skrócie – że będziemy mieli do dyspozycji Marsa, skoro będzie to tylko Mars dla nielicznych? Dziś to nie antyutopia, tylko właściwie futurologia, a może nawet realizm.
Kilka dni temu Jarek Szubrycht napisał dla „Wyborczej” potrzebny felieton na temat molestowania seksualnego na festiwalach. Każdy, kto na paru większych imprezach był albo słyszał cokolwiek na ten temat (względnie czytał doniesienia medialne sprzed dwóch lat), ten wie, że szczególnie przy okazji imprez o bardziej testosteronowym charakterze albo mocniej zakrapianych piwem, do wtóru zagłuszającej wszystko muzyki w tłumie atakowane bywają najczęściej kobiety. Jarek opisał na tym przykładzie metalową imprezę o nazwie Brutal Assault. Oczywiście, nie uznaję tej nazwy za hasło do działania, znam umowność i konwencjonalność metalu (zgodne z kanonem – orzekli metalowcy), co nie zmienia faktu, że jakiś tragikomizm w tym jest.
Wiem, że dzisiejsi metalowcy w epoce kultury ironii sami z siebie się potrafią śmiać, ale konwencja czasem trochę uwiera. Także dlatego Infest the Rats’ Nest jest tak bardzo dla mnie. Nie jest to album wybitny, ale stylistykę thrash metalu wydziera całej tamtej otoczce, przenosząc ją raczej w okolice zabawnie i staro, jak to u King Gizzard bywa, pachnącej psychodelii, no i opowieści o kosmosie. Hawkwind, który często bywał jakimś punktem odniesienia dla Australijczyków, budował kosmiczne brzmienia na hardrockowych podstawach. Ci to robią na bazie thrashmetalowej. A historie o kosmosie, o podboju Marsa i Wenus, które snują King Gizzard & The Lizard Wizard, jakkolwiek siermiężne muzyczne, cieszą formułą i mają to, co w thrashu było najlepsze, włącznie z refrenami przypominającymi NWOBHM – jak w moim ulubionym Periphelion (właściwie dublet ulubionych fragmentów wraz z Venus 1). Udostępniłbym to najchętniej samemu sobie sprzed 30 lat, ale tej najpotrzebniejszej opcji znane serwisy ciągle jeszcze nie oferują. Tu jak na złość ciągle bardziej utopia niż realizm.
Dla tych, których nowy zwrot King Gizzard nie ucieszył, mam dobrą wiadomość: w tej samej niszy stylistycznej, otwartej na psychodeliczny rock lat 60., kosmiczny klimat, krautrock, Hendrixa, a przy tym rock progresywny, znalazł dla siebie miejsce na dobre zespół Oh Sees (niegdyś Thee Oh Sees). Ba, płodnością i różnorodnością wpływów formacja Johna Dwyera zaczyna przypominać autorów Infest the Rats’ Nest. Ich nowa płyta Face Stabber (nagrywają co najmniej jeden album rocznie) trwa 80 minut i mimo dwóch długich utworów (Scutum & Scorpius to 14 minut, końcowe Henchlock trwa ponad 20 minut) na pokładzie przekonuje zwartością i tempem. Oh Sees pozostają przy tym – bardziej jeszcze niż KG&TLW – wyjątkowo zdolną grupą rekonstrukcyjną. Owszem, da się rozpoznać to oparte na dwóch zestawach perkusyjnych brzmienie, ale utwory są mozaiką różnych starych wpływów – dobrym przykładem jest Snickersnee, eksploatujące rytmikę utworów Can, ale z psychodelicznymi gitarami w kalifornijskim stylu. Więcej niż dotąd na Face Stabber ukłonów w stronę The Mothers of Invention Zappy, co w sumie nie powinno szczególnie dziwić – tamci robili, bardziej na modłę pastiszową, to wszystko, co dzisiejsze grupy rekonstrukcyjne starego rocka robią na poważnie.
Zespół Dwyera pokazuje się na nowym albumie w formie, jaką miał ostatnio w okolicach A Weird Exits. I z kolei ucieka z okolic ciężkiego rocka, które penetrował na opisywanym na Polifonii poprzednim albumie. Pozostaje też ciekawym przykładem działań odwrotnych niż King Gizzard – Oh Sees mianowicie z metalu bardzo często biorą samą otoczkę, odrzucając samą stylistykę muzyczną. Dowodem tego kolejna już okładka – jak nie demon, jak na Smote Reverser, ale ciągle trochę Lochy i smoki. Śmierdzi metalem na kilometr, ale bliższy kontakt przekonuje, że obietnica nie zostanie zrealizowana.
KING GIZZARD & THE LIZARD WIZARD Infest the Rats’ Nest, ATO 2019, 7/10
OH SEES Face Stabber, Castle Face 2019, 7-8/10