Składy rozkładu

W czerwcu zeszłego roku pisałem o tym, że skojarzeń z glebą i polem ci u nas dostatek (wychodziłem wtedy od grupy Ugory). Dziś kolejny odcinek tej coraz potężniejszej epopei sceny alternatywnej ziem polskich. Zespół, którego debiutancki album wyjdzie jutro, nazywa się bowiem Próchno i jest idealnie kompatybilny z tamtą falą. Nie może być inaczej, skoro jego członkowie grywali w takich formacjach jak właśnie Ugory (Marcel Gawinecki – bas, syntezatory, wokal) i Artykuły Rolne (Bartosz Leśniewski – gitara, wokal). Trzeci z muzyków (Artur Sofiński – perkusja) pochodzi z zespołu Drah, który przedstawiał się swego czasu jako koktajl energetyczny z czeluści Mordoru. Co, biorąc pod uwagę, że wspólnie nagrywali m.in. w studiach Cierpienie i Mordor, dodaje do tej mieszanki nieco więcej bólu i zniszczenia. Tak hartowało się Próchno. I możecie sobie do tego podchodzić jako do pustej anegdotki niezwiązanej z muzyką, ale na poziomie muzycznym daje się cały ten proces odczuć.

PRÓCHNO Próchno, Gusstaff/Don’t Sit On My Vinyl 2019, 7-8/10

Nie każdemu się pewnie zawartość albumu Próchno spodoba, ale nikt nie odmówi tej trójce muzyków konsekwencji. Piękny i jakże organiczny noise’owy dron z utworu 1908 to jak dźwiękowa wizytówka. Dookoła jest posępnie i siermiężnie (Kamienie) albo mocno i ciężko (Na stacjach i torach), a na tej wizytówce struktury się na moment ulotniły i zostało samo gęste. Ziemiste i spróchniałe, na ile tylko spróchniały może być przester. Fuzzy w lekko gnijących drewnianych obudowach mogłyby nie być wystarczająco praktyczne, ale jako obrazowa ilustracja muzyki nadawałyby się z całą pewnością. Partie wokalne, o bardzo skondensowanym i dość natarczywym charakterze – jak ta w utworze Na stacjach i torach – wydają się odwoływać do krajowej tradycji. Na granicy zrozumiałości, brzmią jak pojedyncze frazy wyjęte z jakiegoś archiwum polskiego undergroundu, proste, ale na swój sposób magiczne, niczym wysamplowane z niszczejących nagrań jakiejś Brygady Kryzys (Na stacjach i torach) albo z klasyki polskiego metalu (Z kosą przez las).

Zespół powołuje się na black metal i ambient zarazem. W porządku. Dla mnie wypadkową byłby jednak ascetyczny, ale wciąż korzystający z przesterów, hipnotyczny post-rock. No i oczywiście opłotki wytwórni Instant Classic, która w tych rejonach okopała się już w sposób znaczący. Nie ma jednak sensu snucie muzykologicznych rozważań, gdy zostajemy u siebie na wsi. W kraju ziemniaka można wprawdzie podnieść głowę do góry i zatopić się w marzeniach (Chmury), ale efekt będzie zawsze taki, jak wtedy, gdy kończy się ta niezbyt przyjemna, ale robiąca wrażenie gitarowa muzyka. Uczucie niedosytu. I ono właśnie towarzyszyło mi po zakończeniu kolejnego już odsłuchu krótkiego (35 minut) Próchna.

ARKADIUSZ ENTROPIA Ostatni żyjący potomek starożytnej rasy Ludzi Drzew, których krew pachniała jak farba, Trzy Szóstki 2019, 7/10

Możecie mi w tym momencie uwierzyć, że dobrym follow-upem do płyty Próchna jest opublikowany nieco wcześniej, bo już tydzień temu album Arkadiusza Entropii. Poprzednie płyty tego wykonawcy, już interesujące, publikowały nieodżałowana BDTA i Audile Snow. Ale ten nowy, wydany przez Trzy Szóstki, robi wrażenie najbardziej dopracowanego i choć różni się teoretycznie od wyżej opisywanej płyty wszystkim, należy jednak do zaskakująco bliskiego świata. Stanowią niejako dwa oblicza tej samej siermięgi.

Po pierwsze tytuł Ostatni żyjący potomek starożytnej rasy Ludzi Drzew, których krew pachniała jak farba w jasny sposób odnosi się do tego samego leśnego ekosystemu, tyle tylko, że na modłę baśniową. Sam Arkadiusz Entropia sugeruje, że jednak futurystyczną (to album o dalekiej przeszłości, gdzie dwójka kochanków dzieli nowo odzyskany przez ich rasę kruchy pokój – czytamy w opisie). Pozostanę jednak przy tym, że to taka przeszłość w przyszłości, bo choć płyta zawiera muzykę bardzo różnorodną brzmieniowo i zrealizowaną tylko środkami cyfrowymi (komputer), to jednak element siermięgi w sobie ma. Jak trochę bardziej wykręcony soundtrack do niezależnej gry przygodowej pełnej równie wykręconych pomysłów fabularnych. Zwolnione partie wokalne narratora towarzyszą utworom, które, nawet gdy – jak w Nadziei i Zrozumieniu – nabiorą bardziej akcentującego rytm charakteru i łatwiej je będzie zestawiać z jakąś udziwnioną muzyką klubową, to i tak pozostaną przede wszystkim silnie narracyjne. I bardzo toporne. A w tej toporności tkwi spora część ich siły. Utwór, który mnie do tego zestawu przekonał, to Cisza i płynące powietrze. Dość surowy i prosty w pomyśle na tę gonitwę bramkowanych rytmicznie syntetycznych akordów, ale przecież zmieniający się co rusz pod względem brzmień, faktur. Ma coś z dostojeństwa muzyki klasycznej, w której jednak ktoś manipulowałby na wyjściu przetwarzanym na żywo brzmieniem orkiestry.

Z jednej strony pewnie nie pasuje ten solowy album do tytułu notki, z drugiej – uznajmy, że na koniec pewnie każdy powód jest dobry, żeby zaznaczyć pojawienie się jakiegoś wartego uwagi wydawnictwa.