Niepewność
Całe swoje życie mógłbym opowiedzieć w sześciu kolejnych artpopowych wokalistkach: Kate Bush, Laurie Anderson, Björk, Fiona Apple, Joanna Newsom i Julia Holter. Żadna z nich nie lubi uproszczeń, a Holter na tym etapie to wręcz definicja tej ścieżki: zagraj to jeszcze raz, ale w sposób bardziej skomplikowany. Po płycie Have You In My Wilderness (tutaj pisałem) Amerykanka znalazła się w takim punkcie, w jakim każda z poprzedniczek już była, w najlepszym momencie kariery, kiedy wszystkie elementy jej muzyki – opartej na kształtującym się długo zespole o kameralistycznym brzmieniu, a do tego własnej finezji i melodyjności – złożyły się w sposób idealny. A skoro idealnie już było, to teraz czas na eksces. Dlatego pewnie Aviary ma szanse być w jej dyskografii płytą już raczej nie najlepszą, ale za to najbardziej, hm, ekstraordynaryjną.
Półtorej godziny muzyki to jak film trwający trzy i pół godziny albo dwutomowa powieść. Ryzyko rośnie. Choć zaczyna się od trzęsienia ziemi w Turn the Light On, wchodzącym – jak to opisywane w sobotę Daughters, tylko w zupełnie innej konwencji – z miejsca w sam środek dużych emocji. Później parokrotnie ten zachwyt wraca – choćby przy okazji singlowego I Shall Love 2, gdzie Holter w swoim najlepszym stylu dokonuje pewnej transformacji – z klasycznie brzmiącego motywu kojarzącego się z delikatnym, barokowym popem przechodzi do motoryki The Velvet Underground. To jeden z wielkich momentów tej płyty. Tyle że oczywiście wielkie trafienia mieliśmy na kilku poprzednich albumach kalifornijskiej wokalistki i multiinstrumentalistki.
Szybko przekonujemy się też, że każdy utwór jest osobną opowieścią, a o charakterze brzmienia – zaskakująco dzikiego i niesfornego – decydują po trosze nowe postaci w składzie: odpowiedzialny za część syntetycznych brzmień Tashi Wada (jego świetny album nagrany z ojcem, Yoshim Wadą, całkiem niedawno wydała firma RVNG Intl) i trębaczka Sarah Belle Reid. Sama Holter chętnie też sięga po brzmienia harfy i przetwarza swój głos, co w połączeniu z całą resztą dostępnych barw – skrzypiec, kontrabasu, instrumentów perkusyjnych – daje momentami idealną syntezę muzyki pięciu poprzednich artpopowych wokalistek z mojej listy. Harfa w Voce Simul i Another Dream (tu oprócz harfy są dysonansowe dudy) brzmi jak u Björk. Chaitius przynosi narrację niczym u Anderson. Średniowieczne skojarzenia powodują, że jest też chyba najbliżej Newsom, jak się da w wypadku Holter.
Płyta Julii Holter pozostawia mętlik w głowie, bo ma pozostawiać. Kakofonia umysłu w roztapiającym się świecie – opisuje swój pomysł autorka. Mówi o braku oparcia, niepewności wynikającej z rozpadu na różnych poziomach: politycznym, klimatycznym, braku empatii itd. I o tym, że metafora wypełnionej rozwrzeszczanymi ptakami woliery (tytułowa Aviary) wyrażała najlepiej ten zewnętrzny i wewnętrzny niepokój, zamęt. Metaforę wzięła od Etel Adnan, amerykańskiej poetki i malarki o libańskich korzeniach, choć powołuje się też na średniowieczną symbolikę ptaków wyrażających pamięć. Jak zwykle w wypadku płyt Holter można by pewnie osobny tekst napisać o inspiracjach i byłoby ciekawie, choć zeszlibyśmy jednak z tematu.
Najważniejszy jest tu sposób pracy, który bardzo mocno wypchnął Holter z pisania piosenek w kierunku bardziej zaskakujących, czasem wręcz amorficznych utworów. Podstawą była improwizacja. I tu mam wątpliwość – nie wiem po prostu, czy grono, które zebrała, okazało się w tej dziedzinie dość kreatywne. Większość ze śladów tych improwizacji, które odnajdujemy, to abstrakcje z języka XX-wiecznej orkiestrowej muzyki poważnej, czasem z granicy z New Age. Na szczęście całe to przedsięwzięcie zrealizowane zostało bez żelaznej konsekwencji. Co i rusz piosenki wracają. A mnie podoba się najbardziej, gdy spod spodu wychodzi bardziej pospolita, popowa, chwilami nawet rockowa wrażliwość Holter – poza dwiema częściami I Shall Love będzie to choćby utwór Underneath the Moon (z pasażem improwizowanym w stylu bliższym jazzu). W ogóle imponuje cała końcówka płyty, z paroma bardziej poukładanymi pieśniami (jak I Would Rather See), które mogłyby trafić na poprzednią płytę. Razem te wielkie utwory dałyby 45-minutowy album, spokojnie na poziomie Have You…. Długa historia wsłuchiwania się w albumy kobiet kolejno rządzących w artystycznym popie podpowiada, że jakkolwiek egzotyczne i abstrakcyjne byłyby ich kolejne pomysły, da się w nich odkryć rozsądek i sens. Choć pewien mętlik w głowie dotyczy tym razem także kwestii oceny tego, co nagrała Julia Holter.
JULIA HOLTER Aviary, Domino 2018, 8/10
Komentarze
Najlepsze momenty kariery?
Kate Bush – „Hounds Of Love” i, wydana 20 lat później, fenomenalna „Aerial”.
Laurie Anderson – to chyba będzie sfilmowany spektakl „Home Of The Brave”.
Bjork – okres „Homogenic” – „Selmasongs” – „Vespertine”. Plus rola Selmy u Von Triera.
Fiona Apple – chyba „When The Pawn”.
Joanna Newsom – zdecydowanie „Ys”. Chociaż… następna też w wielu momentach dorównuje poziomem poprzedniczce. Skompilowałem kiedyś do własnego użytku 80-minutowy CD-R z najlepszymi (dla mnie!) momentami „Have One On Me”. Wyszło coś w rodzaju „essential edition” tej płyty – kolejne arcydzieło 🙂
Julia Holter – zdecydowanie „Have You In My Wilderness” z najpiękniejszą piosenką w jej dotychczasowej karierze – „Betsy On The Roof”. Jako kompozytorka na tej płycie doszła do perfekcji. Dla mnie „Aviary” nie ma tej siły rażenia co poprzedniczka. Okładka za to o wiele ładniejsza 🙂