Najlepszy tydzień w roku

Gdyby internet miał odpowiedni interfejs, musiałbym w tym momencie chuchnąć, żeby dać znać, że wszystko u mnie w porządku i nie zacząłem dnia od polepszaczy nastroju. Zapewniam więc, że zasadniczo zaczął się zupełnie normalnie, prócz tego, że w premierach tygodnia udaje się tym razem wszystko – i jeśli szumi w głowie, to tylko dlatego. Thom Yorke na soundtracku Suspirii skutecznie wycisnął wszystko, co można, z poszczególnych pól swoich zainteresowań. Julia Holter rozpoczyna swoje Aviary na poziomie, na który większość chwalonych artystów nie wspina się nawet na końcu płyty. Robyn przebija samą siebie sprzed dłuższej przerwy. Samych siebie przebijają też, a właściwie nawet przeskakują członkowie Daughters. I od tego zacznę, bo to pewnie najbardziej zaskakujące z wydarzeń premierowego tygodnia.

Niesłyszany od lat kwartet z Rhode Island zerwał się z wieloletniego stanu zawieszenia i nagrał płytę rockową, jaką dawno chciałem usłyszeć – korzystającą bardziej z doświadczeń Scotta Walkera niż Bona Scotta. Być może pomogło posiadanie jednego Walkera – Sama, basisty – w składzie. Choć oczywiście najbardziej naturalne są w wypadku You Won’t Get What You Want skojarzenia ze Swans. W wypadku Long Road, No Turns – nawet bardzo wyraźne. Ale ze Scotta Walkera są werble, może bez dźwięków mięsa, za to z wyraźnym sygnałem: zrobimy to trochę inaczej, poszukamy sposobów, by bębny zabrzmiały bardziej apokaliptycznie niż u kapel metalowych. A to w końcu „tylko” rejony ciężkiego rocka, chwilami noise’u, momentami bardzo silnie osadzonego w mocniejszym nowofalowym graniu. Byłoby niegodziwością i niesprawiedliwością dziejową nie wspomnieć – poza Swans – także o Killing Joke, podobnie długodystansowym zespole tamtych czasów i także wpływowym.

Daughters działali jednak, jak gdyby chcieli zebrać tu cały nierockandrollowy brud poprzylepiany do różnych sukcesów rocka ostatnich dekad i ulepić z niego coś odpowiednio mocnego i dynamicznego (krótkie momenty ciszy zręcznie podkreślają dysonansowe riffy), co poruszy nerwy wyjątkowo brutalnie. Ma to swoje złe strony. Gdyby nie zwrócił mi na ten album uwagi znajomy redaktor (nazwisko do wiadomości redakcji), pewnie nie zacząłbym weekendu od masochistycznych przyjemności z Daughters. Ale ponieważ zwrócił mi na to uwagę, gdy jechałem samochodem, odpaliłem po raz pierwszy City Song w aucie – i byłem już o krok od ucieczki z krzykiem, odłożenia płyty na dłużej. Samochód na uczęszczanej drodze publicznej to nie jest w tym wypadku właściwie środowisko odsłuchowe. To się może skończyć w najlepszym razie akcją typu Szydło.

Wspominałem o zbieraniu. Otóż słychać tu doświadczenia „industrialnego” metalu. Słychać nawet stylistykę Trenta Reznora w utworze Less Sex, który ze swoim syntetycznym beatem na początku można wziąć przez moment za rozpędzający się utwór Depeche Mode. Taka jest rozpiętość barwowa i stylistyczna tej mrocznej płyty. Zabiegów producenckich mamy sporo i są one, o dziwo, ciekawe. To, co się tu dzieje z perkusją – w niemal każdym z utworów pojawiają się inne patenty skracające, wydłużające pogłos, zmieniające barwę poszczególnych części zestawu – warte jest osobnego prześledzenia. To, co wyrabia Nick Sadler na gitarze, również trudno zaliczyć w poczet typowych gestów gitarzysty. Psychotyczne riffy regularnie, w długich fragmentach utworów wykorzystujące dysonansowe interwały (sekundy, trytony), doprowadzają nas do miejsca, w którym zgodnie, czysto brzmiący motyw nabiera piękna i smaku długo oczekiwanego spełnienia. Tak jest choćby w Daughter, a przede wszystkim Satan in the Wait, utworze ośmieszającym te wszystkie pogadanki o szatanie w stylu fantasy, a przy tym wyjątkowo chwytliwym. I jak cała reszta – zwięzłym.

To są właśnie dwie cechy, które powodują, że nowa płyta Daughters jest czymś innym niż klon Swans. Tu nie ma budowania nastroju na monumentalności, naświetlania emocji na długim czasie. To krótsze kompozycje, do siedmiu minut, w których w dziki i bezceremonialny sposób zespół wchodzi od razu w kulminację, tak jakby wyrżnął z rockowego wzorca wszystkie te momenty, które służyły powolnemu budowaniu napięcia. I zaczął nabudowywać na tym, na czym konkurencja skończyła. To dziś prawdopodobnie jedyna skuteczna formuła w tego typu muzyce. Prawdopodobnie również jedyna, która zmusi mnie do napisania w sobotnie popołudnie bonusowej recenzji ROCKOWEJ płyty. A ten, kto mówi czy pisze (czytałem tu i ówdzie), że najdłuższe na albumie (i też mocno czerpiące z estetyki Swans) Ocean Song go wynudziło, prawdopodobnie sam jest nudziarzem.

Tytuł jest przewrotnie proroczy. Przynajmniej dla mnie – nie dostałem wczoraj w premierach tego, czego chciałem, tylko o wiele więcej. I teraz muszę sobie z tym radzić w nieco mniej szablonowy sposób niż w ostatnich tygodniach.

DAUGHTERS You Won’t Get What You Want
, Ipecac 2018, 8-9/10