6 płyt, których trzeba posłuchać w tym tygodniu
Od zakończenia Sacrum Profanum chodzi za mną wizja trap opery. Czyli dużej, współczesnej operowej formy opartej na trapach, głosach poprowadzonych w stylu auto-tune’a i partiach rapowanych. Ta konwencja, nieco pretensjonalna z założenia, wręcz woła o takie wykorzystanie. Nie dla beki, tylko dla autentycznej próby dotknięcia nowoczesnego stylu stworzonego do opowiadania historii na kilku poziomach. Nie wiem tylko, czy perkusiści orkiestrowi dadzą radę, czy jednak trzeba będzie postawić w fosie automat. W każdym razie kompozytor, który coś takiego zrobi (o ile już nie zrobił), powinien ściągnąć na siebie uwagę świata. A dzisiaj, wśród premier, do których słuchania będę namawiać, znalazłem potencjalną autorkę.
CHRIS BOWDEN Time Capsule, Soul Jazz (reed. 1996)
Dlaczego? Bo Chris Bowden był takim Shabaką Hutchingsem końca lat 90., kiedy tego typu postawa była nieco mniej oczywista. Kompozytorem i saksofonistą czerpiącym z przeszłości (funk i jazz), a zarazem zwracającym się w stronę producentów muzyki elektronicznej i hiphopowych (grał na płytach 4Hero czy The Herbaliser). Jego debiut Time Capsule, długo niewznawiany, nagrany został z dużym rozmachem – włącznie z sekcją smyczkową i grupą wokalną, której wejścia zbliżają dłuższe formy na Time Capsule nawet do stylistyki Kamasiego Washingtona. I choć trochę się zestarzał brzmieniowo, ciągle ma w sobie smak muzyki pogranicza i parę słodkich groove’ów. Druga, jeszcze lepsza płyta autorska Bowdena wyszła już w Ninja Tune.
Na początek: Epsilon
JLIN Autobiography, Planet Mu
Dlaczego? Bo ktoś z głównych bohaterów nadchodzącego Unsoundu powinien tu być, a Tim Hecker tym razem się nie załapał. Ale powodów jest więcej – ta baletowa muzyka stworzona do spektaklu Autobiography Wayne’a McGregora potwierdza niesłychane wyczucie brzmieniowe Amerykanki. Niesamowita jakość dźwiękowa, czystość i klarowność brzmienia, przejrzystość tej muzyki – i choć nie ma dużo wspólnego z elektroniczną sceną taneczną, jaką sobie wyobrażamy, choć rozciągnięta jest dla potrzeb dużej scenicznej formy, a może właśnie dlatego, Jlin potwierdza potencjał artystki, której miejsce jest w filharmonii. To ona powinna skomponować tę trap operę ze wstępu do niniejszego wpisu.
Na początek: Carbon 12
KOBONG Kobong, Universal
Dlaczego? Bo to płyta, którą trzeba poznać, żeby się dowiedzieć, co kręciło polską scenę alternatywną w połowie lat 90. Owszem, w stosunku do tego, co dziś się gra na awangardowej scenie heavymetalowej, to już bardziej historyczny dokument, a i wtedy nie składało się w idealny, równy program, no ale korzenie przyszłych pomysłów gdzieś tu są i poznać to należy. Grają tu m.in. nieżyjący już gitarzysta Robert Sadowski i ważna postać wśród dzisiejszych popowych producentów, Bogdan Kondracki, a więcej o zespole poczytacie sobie w najnowszym wydaniu magazynu „Noise” (polecam). Jeśli już macie – tutaj dostajecie całość po remasteringu i z dołączoną bonusową płytą, koncertem z klubu Remont nagranym w roku 1994 przez Roberta Brylewskiego. Rozgłośnia Harcerska lubiła to.
Na początek: Dolina, Po pas
MARISSA NADLER For My Crimes, Sacred Bones
Dlaczego? Bo po słabszych nagraniach folkowa autorka i wokalistka z Bostonu o wyjątkowym, miękkim głosie oraz charakterystycznym sposobie śpiewania i pisania – to oniryczny, nierzadko dość mroczny folk – nagrała jedną z najlepszych swoich płyt. A zatem do kolekcji albo dla kogoś, kto Marissy Nadler jeszcze nie zna.
Na początek: Blue Vapor
NOVA MATERIA It Comes, Crammed Discs
Dlaczego? Bo to płyta, która ducha lat 80. przynosi w nieco innej formie – nawiązania do postpunkowej elektroniki i EBM łączą się tu ze względną lekkością i tanecznym charakterem, a chłód z tropikami. Sam duet jest spotkaniem francusko-chilijskim powstałym jako odprysk formacji Panico z Chile i wykorzystuje sample z bardzo surowych materiałów o metalicznych barwach. Warto poświęcić im chwilę także dlatego, że kiedy belgijska Crammed Discs wydaje współczesne płyty z muzyką taneczną, to bywa, że wychodzi z tego sensacja w rodzaju Acid Arab. I nawet jeśli nie ufacie Polifonii, to przez wzgląd na tę tradycję lepiej nie ignorować.
Na początek: Follow You All the Way
TONY ALLEN & JEFF MILLS Tomorrow Comes the Harvest, Blue Note
Dlaczego? Zmagania jednego z najlepszych żyjących perkusistów z nestorem Detroit techno, który z kolei wykorzystuje automat perkusyjny. Więc trochę wyścigi człowieka z maszyną, choć za bardzo poruszające, żeby na to patrzeć jak na szachy. Afro funk z domieszką techno i jazzu oraz mocnym autorskim stemplem Allena. Winyl zawiera cztery utwory z zestawu, który w streamingu rozrósł się o edity i remiksy (warto!). Do tego przepiękna okładka.
Na początek: To tylko cztery utwory, ale już pierwszy w zestawie dubowy Locked and Loaded powinien większość słuchaczy Polifonii przekonać do tej płyty.
Komentarze
TIM HECKER z nowym albumem „Konyo” (Sunblind/Kranky/Border) – kanadyjski czrodziej
dzwieku.
Brianowi Eno przypisuje sie ambient-music – przynajmniej tak jest wedlug niego. Brytyjczyk, producent i glamrockare byl autorem manifestu w zwiazku z wydaniem albumu „Ambient 1: Muisc for airports” z 1978. Ten nowy genre mial byc muzyka background myslacego czlowieka nie majacy wiele wsplnego z seryjnymi produkacjami
zwanymi „muzakami”. Ambitna muzyka instrumentalna na osnowie intuicyjnych powtorek (repetitiv). Pomimo tych terminow, krotko mowiac: tapeta muzyczna.
Tim Hecker nie zwaza na reguly Briana Eno. Zaprzecza nim. Manipuluje nagraniami akustycznymi az do granic, kiedy przeksztalcaja sie w digitalne historie o duchach.
Na tym albumie np. Hecker doslownie szlachtuje japonska muzyke z ceremonii.
Ciagle intsrumentalna muzyka i powtarzajaca sie ale rozna od szumow na tle. Ktos sie wyrazil, ze jego muzyka niejako „lyzka dlubie w sluchacza frontallobie i tworzy transcententalna czarna dziure”. Da sie slyszec niewielkie niuanse – uderzenia w klawisze pianina w tonacji dur, zdesperowane biadolenie smyczkow. Jakis inny recenzent nazwal to ” talk to an alien”.
Cale szczescie, ze Tim Hecker nie zwazal na reguly Briana Eno.
——-
Tim Hecker, In Mother Earth Phase
https://www.youtube.com/watch?v=BgWBz8gNvHs
Kobonga warto znać i wspominać, ale już niestety nie tylko jego. Boli mnie to, ale kapele czegoś, co nazywam pierwszą (powiązaną personalnie z Kobongiem) i drugą (bez powiązań personalnych) erą postkobongowską, jakby budziły w ostatnich latach coraz mniejsze zainteresowanie. Ponadto one się na różne sposoby kończą. Nyia umarła z Szymonem Czechem. Ketha właśnie się rozwiązuje. Moja Adrenalina / Semantik Punk cichnie i na ich koncertach widuję coraz mniej zabawy. Był boom, a teraz trudno usłyszeć nawet jego echo.