Instrumenty, których nie zna prawie nikt
Świetnie brzmią te dwie płyty, choć żadnej z nich nie wyprodukował Kanye West. Ale jeśli usłyszy – kto wie, może wysampluje i nikomu nie zapłaci ani grosza. Wykorzystywanie wszystkich dookoła zarzucił mu ostatnio we francuskiej prasie Damon Albarn, bohater świetnego koncertu Gorillaz na niedawnym Open’erze, w szczególny sposób ostrzegając przed Westem Paula McCartneya. Bill Kouligas z wytwórni PAN Records, której utwór rzeczywiście Kanye sobie pożyczył bez pytania na ostatniej płycie, mówił o tym producencie jako o najwyższej miary narcyzie. Mamy więc pewną zgodność w tych relacjach. Ale bez opowieści o Kanyem trudno cokolwiek w tym sezonie opowiedzieć, wykorzystałem go więc również do tego, by zainteresować was dwoma fantastycznymi brzmieniowo albumami. Oba zadają kłam twierdzeniu, że współcześnie rozwijać się może co najwyżej branża instrumentów elektronicznych.
Wszędobylski William Parker – multiinstrumentalista i kompozytor – wydał w połowie maja płytę na waterphone, czyli zaprojektowany przez Richarda Watersa (stąd nazwa) pod koniec lat 60. instrument perkusyjny o przedziwnym kształcie artefaktu obcej cywilizacji, który wypełnia się wodą i wykorzystuje na różne sposoby. Gra smyczkiem wydaje się spośród nich najbardziej efektowna. I jest to ta technika, którą najszerzej znają widzowie filmów grozy. Bo po oklepanym już tereminie wynalazek Watersa zaczął interesować twórców muzyki filmowej. W latach 80. był jednym z cichych bohaterów horroru Duch i serii Obcy. Wykorzystali go też Japończycy w kultowym Dark Water, na Dalekim Wschodzie zaistniał zresztą również w kompozycjach Tan Duna. Pewna nieprzewidywalność, którą wprowadza woda (pod wpływem jej ruchu waterphone się delikatnie przestraja), szklistość tego brzmienia i niezwykłe naturalne echo, łatwe do zmultiplikowania przy odpowiednio gęstych, dynamicznych partiach, robi z niego instrument atrakcyjny i – jak się wydaje – bardzo konkurencyjny wobec syntezatorów. Parker wykorzystuje to choćby w kompozycji Flexible Showers of Sound. Entuzjastką waterphone’u jest także wybitna brytyjska perkusistka Evelyn Glennie, skądinąd niezwykła postać, która – jako osoba głucha – pracuje, kierując się wibracjami instrumentów (jej autobiografia nosi tytuł Good Vibrations). Po pół wieku jest to więc instrument z historią (produkuje go dziś perkusista Jackson Krall, ceny nie szokują), choć ciągle mało znany.
Nieprawdopodobny efekt mamy tu więc gwarantowany na wejściu. Biorąc pod uwagę fakt, że Parker pracuje w improwizującym dueto-kwartecie (towarzyszą mu Jeff Schlanger, Anne Humanfeld i Leonid Galaganov, ale dwójka z nich to artyści wizualni, perkusistą jest tylko ten ostatni, Estończyk), liczba zmiennych będzie odpowiednio wyższa, a efekt jeszcze bardziej zaskakujący. Szczególnie efektownie brzmi Raindrops, w którym muzycy tworzą dokładnie to, co sugeruje tytuł – iluzję padającego rzęsistego deszczu. Może nawet gradu, biorąc pod uwagę masę uderzających kropel. Nierzadko też wchodzimy w rejony brzmień o charakterze metalicznym, industrialnym. Sprytnie unikający precyzyjnej oceny tej płyty Phil Freeman pisze w „The Wire”, że podczas fragmentów Lake of Light spokojnie mógłby się pojawić Blixa Bargeld i deklamować poezję. Owszem, ale to jest tak dziwna płyta, że właściwie krzyczy o jakiś dłuższy komentarz. Okolice muzyki Bargelda nie wyczerpują definicji, a najbardziej zainteresowani tym wszystkim mogą być paradoksalnie właśnie znawcy i konstruktorzy syntezatorów.
WILLIAM PARKER Lake of Light: Compositions for AquaSonics, Gotta Let It Out 2018, 7/10
Druga płyta brzmieniowo robi jeszcze większe wrażenie, co niespecjalnie dziwi, skoro odpowiada za nią połowa duetu .snd, Mark Fell. Towarzyszy mu jednak nie instrumentarium elektroniczne, do którego nas przyzwyczaił, tylko portugalski kolektyw perkusyjny Drumming Grupo De Percussão. Poczynania jego członków były niejako sterowane przez komputer (!), ale metodą analogową – dostawali przez słuchawki sygnały, jak mają kształtować grane przez siebie partie. Sposób reagowania na sygnały ustalili wcześniej z Fellem. A komendy generowane były na bieżąco na bazie elektronicznej partytury Fella, który w ten sposób wpisał się w cykl eksperymentów prowadzonych już przez wielu twórców muzyki elektronicznej – by wymienić choćby Aphex Twina. Taka wprawka do sterowania zespołów przez sztuczną inteligencję. Bo przecież byłoby nudno, gdyby sztuczna inteligencja miała grać tylko elektroniczne melodie.
Ważniejsze jest jednak to, jakiego instrumentu używają członkowie zespołu – jest to mianowicie Sixxen, metalofon opracowany pod koniec lat 70. przez Iannisa Xenakisa dla potrzeb jednej z części jego kompozycji Pléïades wykonywanej przez sześciu muzyków – rzecz składa się z odpowiednio mikrotonowo strojonych sztabek metalowych, tyle że każdy z instrumentów jest przestrojony względem poprzedniego. Tego raczej w sklepach nie sprzedają, trzeba więc zbudować według metody Xenakisa – no, może przejrzenie kontenera chińskich dzwonków dałoby z grubsza porównywalny efekt, gdyby wśród nich znaleźć odpowiednio rozstrojone. I owszem, również robi to wrażenie fenomenalnych efektów dźwiękowych (deszcz mamy tu w INTRA-8 – można zestawić z deszczem Parkera), ale zarazem pokazuje, że sam instrument może nieść w sobie ducha muzyki danego kompozytora. Taka żywa materia nieożywiona – coś, co słychać było choćby w elektronicznych utworach Greka. Bo chociaż utwory wypełniające album Intra napisał Fell, to Xenakis (który zakodował w nazwie Sixxen fragment swojego nazwiska) wyraźnie steruje tu Fellem, który z kolei koduje dyspozycje dla orkiestry. Mamy więc niespotykane połączenie – trochę seans programowania, a trochę spirytystyczny.
MARK FELL + DRUMMING GRUPO DE PERCUSSAO Intra. Computer Generated Rhythm for Microtonal Metallophones, Boomkat Editions 2018, 7-8/10