No i jest Kanye West
Kiedy pisałem te słowa, cały minialbum Ye Kanyego Westa miał na koncie mniej odsłuchów na Spotify niż jeden tylko Lift Yourself – lewą ręką poklejony singiel, jeden z dwóch, które zupełnie niepotrzebnie zadymiały atmosferę przed wyjściem zasadniczej płyty. Wszystkie te PR-owe akcje związane z Ye zapewne przyniosły być może artyście trochę pieniędzy, zaowocowały ciekawymi ujęciami w prasie, ale też odwracały uwagę od muzyki, która tym razem broni się znakomicie, a w dodatku powinna pogodzić gusty zwolenników „starego” i „nowego” Kanyego. To zwięzły (23-minuty), mimo szerokiej gwiazdorskiej obsady gości dość spójny i zaskakująco jak na swoje rozmiary bogaty zestaw, oparty na naturalnej muzykalności, melodyjny i coraz lepszy, im bliżej końca. Nie ma nic wspólnego z oczywistością i banałem tych dwóch singli.
Zwodniczy jest nawet ten początek – muzycznie nieszczególnie spektakularny, ale rozliczeniowy i ważny w tekście, ciągnącym główny temat ostatnich płyt, czyli miłość własną autora. Nagłówki krzyczące o tym, że Kanye rapuje o morderstwie i samobójstwie znów raczej krzykliwie odwracają uwagę od meritum, którym jest takie zagłębienie w koncentracji na własnym ego, kiedy myślenie o skończeniu ze sobą jest czymś naturalnym. To gest, który West rozważał nie ze względu na odrazę czy niechęć do własnej osoby, tylko z miłości. I widzi w tym tyleż dramatu, co piękna. Jakoś rymuje mi się to z tym okładkowym hasłem I hate being Bi-Polar it’s awesome (Nienawidzę być osobą dwubiegunową jest świetnie) – West w świecie memów porozumiewać się potrafi – które oznacza także zbalansowaną kompozycję tragedii i komedii. I być może dotyka tego, co w Kanyem – jako producencie i zarazem jako produkcie dzisiejszej kultury popularnej – jest najciekawsze.
Nie to, żebym nie miał współczucia dla człowieka cierpiącego na chorobę dwubiegunową – po prostu trudno przestać go przy tym wszystkim oceniać jako artystę.
West znów korzysta z soulowych, gospelowych, ogólnie: starych sampli, które wybierać potrafi (choć zaskoczył w I Thought About Killing You, wykorzystując utwór z kompilacji PAN Mono No Aware). Jest tych cytatów jednak mniej niż na The Life of Pablo, goście w sumie też mniej liczni – no ale materiał dużo krótszy. Nie przesadza z auto-tune’em, dużo ciekawiej wypadają inne, subtelne próby manipulowania wokalami (barwa, lekki przester), słyszalne np. w Ghost Town. Tu szczególnie gra to w połączeniu ze zmieniającym wysokość samplem z The Royal Jesters (jak się okazuje, trochę fałszuje ten oryginalny wokal, co jednak wnosi coś do utworu), sam raper coś takiego robi z własną melorecytacją w omawianym już pierwszym utworze.
Owszem, beaty są tu bardzo różnorodne. All Mine jest zbudowane w sposób skrajnie minimalistyczny, podczas gdy mój ulubiony Ghost Town wykorzystuje najróżniejsze techniki, łącząc sampling, dodatkowe instrumenty i linie wokalne (z tą przypominającą Steviego Wondera w zwrotce), sięgając do brzmień z kręgu soulu i rocka (bębny wycięte z utworu Vanilla Fudge). Nie ukrywam, że wolę KW w tym drugim żywiole, bo do perfekcji opanował zarządzanie samplami w taki sposób, by miały flow dobrze napisanej piosenki. Niezmienne jest tu natomiast to, że na Ye Kanyemu zdarza się co rusz łączyć tę starą, finezyjną i lekką konwencję z trudnymi tematami. Wspomniane Ghost Town w atmosferze starego soulu przynosi parafrazę słów ze słynnego Hurt Nine Inch Nails. Na oskarżenia spływające na niego po niefortunnych słowach o tym, że niewolnictwo to wybór, Kanye odpowiada leciutkim Wouldn’t Leave – leciutkim muzycznie, bo tekst daleki od deliaktności. Finałowy, mocny treściowo i osobisty utwór Violent Crimes z Nicki Minaj ma zarazem zwiewny, marzycielski, znów bardzo soulowy charakter. Choć trzeba też przyznać, że ta opowieść o uwolnieniu się z myślenia seksistowskim schematem w Europie Zachodniej wrażenia raczej na nikim nie zrobi (a uwaga o #metoo z Yikes wrażenie zrobi raczej złe). I ogólnie są momenty, kiedy podniecenie się jakąś filozoficzną głębią propozycji Kanyego blednie. Być może po prostu większym prorokiem jest u siebie w kraju. Poza tym – jeśli ktoś przypadkiem w ogóle nie śledzi życia osobistego Westa, może się w świecie tych tekstów poczuć trochę zagubiony.
Nie blednie jednak w żadnym momencie szacunek dla muzycznego wyczucia tego artysty. Wolę koncentrat na Ye niż nierówne TLOP. I o ile poprzednio narzekałem, że brak mi starego Kanyego, tu właściwie nie mam powodów do narzekania.
KANYE WEST Ye, Good 2018, 7/10