Brak mi starego Kanyego

Podoba mi się fragment, gdy Kanye West na nowej płycie dystansuje się do siebie i własnego (uświadomionego) kultu samego siebie. Nosi to tytuł I Love Kanye (pierwotnie miało się nazywać I Miss the Old Kanye). Przez 44 sekundy słychać tylko głos Kanyego i jest to najlepiej brzmiący utwór na całej nowej płycie, zatytułowanej The Life of Pablo – choć pierwotnie miała się nazywać Waves, Swish, a jeszcze wcześniej – So Help Me God. Ten album zasadniczo najlepiej spełnia jedną funkcję: przyciąga tysiące, a może i miliony osób do streamingowej usługi serwisu Tidal, w której jest dostępny na wyłączność. Przy okazji skorzystałem więc z serwisu Tidal, żeby go posłuchać, od razu w wersji Tidal Hi-Fi. I usłyszałem coś, co raczej by mnie do tego serwisu zraziło. Oto więc wyczerpująca recenzja na miarę wyczerpującej płyty.

Krótkie wprowadzenie dla tych, którzy w zeszłym tygodniu byli jeszcze na feriach: Kanye zapowiedział premierę nowej płyty w Madison Square Garden, skąd transmitowano widowisko do 23 krajów (Polski nie uwzględnił w grupie docelowej) na biletowanych seansach kinowych. Wyglądało to trochę jak uliczna block party z Bronksu z lat 70. przeniesiona do najbardziej prestiżowej sali koncertowej Nowego Jorku – na środku autor płyty podrygujący przy laptopie, z którego odtwarzał kolejne kawałki, dookoła najbliższa świta, na trybunach publiczność, z klanem Kardashianów w bieli, a jako atrakcja wizualna – performance włoskiej artystki Vanessy Beecroft, w ramach którego tłum ładnych, głównie czarnoskórych modelek i modeli w niby codziennych, ale dość futurystycznych strojach, stał, reagując stopniowo coraz mocniej na puszczaną muzykę. Ogólnie nic wstrząsającego, choć za pierwszym razem muzyka z nowej płyty (częściowo znana – część utworów Kanye udostępniał wcześniej, niektóre powstawały już w okresie pracy nad płytą My Beautiful Dark Twisted Fantasy) brzmiała intrygująco.

Weekendowe odsłuchy w Tidalu skłoniły mnie do lekkiej zmiany opinii. Nie chodzi nawet o to, że przerywane były okazjonalnymi ścinkami, a potem wymuszonym zejściem z jakości hi-fi, przy której serwis zaczął się zawieszać i wyświetlać komunikaty: „Tego utworu nie można jeszcze odtwarzać – spróbuj ponownie później”. Chociaż musicie przyznać: odtwarzacz CD takie niespodzianki oferuje dość rzadko. Może to wszystko ze względu na to, że w weekend Kim Kardashian poleciła swoim fanom, żeby sprawdzili album Kanyego na Tidalu, a sam Tidal został najlepiej sprzedającą się apką weekendu?

Nie wiadomo, kim dokładnie ma być tytułowy Pablo. Bo choć rodzina Pabla Picassa pospiesznie udzieliła Kanyemu oficjalnego błogosławieństwa, to równie dobrze może chodzić np. o Pabla Escobara. Jeśli Kanye oglądał niedawny (świetny) serial o Escobarze zrealizowany przez sieć Netflix, mógł się pewnie odnaleźć w życiorysie narkotykowego self-made mana, też mającego kłopoty z ego już na wczesnym etapie kariery. W całości The Life of Pablo to pół kroku wstecz od zaskakującego, prowokacyjnego, hałaśliwego Yeezusa w stronę My Beautiful… Duża część utworów brzmi jednak jak wprawki, szkice, dostajemy zestaw nagrań w większości dość krótkich, spośród których nietrudno wybrać kilka wyróżniających się formą, które mogłyby się sprawdzić na albumach tego „starego Kanyego”.

W streamingu z MSG wrażenie zrobił na mnie otwierający płytę Ultra Light Beams – to niesamowite wejście gospelowych chórów, podniosła inwokacja z odwołaniem do Boga. Niestety, odsłuch z Tidala ujawnił to, co jest bolączką produkcji Westa od lat: klasyczny przykład masteringu na głośniczki w komputerze. Chóry są tu koszmarnie skompresowane, warto sprawdzić szczególnie końcowy fragment a cappella, który mógłby się stać modelowym przykładem clippingu, czyli zniekształcenia wynikającego z błędu wartości cyfrowo przesterowanego nagrania. Choć oczywiście po Yeezusie każdy taki zabieg u KW uznać można tez za celowy. Jeśli to jednak oceniać przez pryzmat sensowności: zwykły błąd. Zresztą sami sprawdźcie.

Podobny clipping w chórkach wita nas w Father Stretch My Hands, Pt 1 – tu już mamy nowoczesne R&B z charakterystycznym autotune’em (niegdyś tzw. efekt Cher) w wokalach, to będzie zresztą stylistycznie wracający motyw na tym albumie. Część druga tego samego nagrania to podejście jeszcze nowocześniejsze i bardziej agresywne. Lirycznie oba utwory stanowią krótkie streszczenie różnych wątków osobistych, o których wcześniej rapował Kanye, m.in. wypadku i zdrutowanej szczęce, a potem śmierci matki.

Famous to ten utwór z układającym wszystko (od początku kariery West bardzo zręcznie wykorzystuje długie sample, często z bardzo znanych nagrań) cytatem z klasycznej – alfabet reggae – pieśni Bam Bam wykonywanej przez Sister Nancy. I jeszcze (po wielkopańsku) z fragmentem piosenki Niny Simone na końcu. Aż zapomniałem o Rihannie. Tu dostajemy też najgłośniejszy jak na razie cytat z tej płyty: pyszałkowate i mizoginiczne „I made that bitch famous” – to o Taylor Swift, która oczywiście oficjalnie obraziła się na Westa za cytat. A to oznacza tylko plus do fejmu dla obojga. Dynamika produkcji dalej minimalna, głębia produkcji bliska zeru. Jeszcze gorzej w wypadku Feedback, który jest jednym z tych momentów, gdy najbardziej pobrzękuje Yeezus – i który chętnie omijałem przy kolejnych odsłuchach. Ważny jest o tyle, że Pablo, o którym West tu rapuje, to zdecydowanie bliżej Escobara niż Picassa.

Po niemal niezauważalnym, pełniącym rolę przerywnika Low Lights dostajemy Highlights – z kaskadowym przelotem przez dźwięki w Auto-Tune (który nieodmiennie kojarzy mi się z Nyan Catem – domyślcie się, dlaczego, kojarzyć należy czynności fizjologiczne i tęczę). Z jednej strony fajny refren, trochę w stylu Michaela Jacksona, z drugiej – brzmieniowo znów się to wszystko dusi. W tekście kolejne w karierze Kanyego odniesienia do światła (jedno z jego ulubionych słów w przenośniach), ale to tym razem ma ono opisywać efekt aury seksualnej Kanyego. Podmiot liryczny chciałby mianowicie nagrywać własne filmy dokumentujące seksualne zbliżenia, no i poderwać wszystkie dziewczyny z siłowni. Takie poetyckie.

Ostatecznie Highlights to jeden z najlepszych momentów, choć słuchać trudno (a Tidal się tnie – porównywałem komputery w domu i w pracy, łącze naprawdę szybkie). Następujący po tym Freestyle 4 mógłby – na zasadzie kontrastu – robić za muzykę z horroru (te bliskie wokale, choć właściwie wszystko jest tu na pierwszym planie przy tym poziomie kompresji). Tu następuje ten zabawny I Miss the Old Kanye, w którym artysta nabija się po części z siebie, po trosze z oczekiwań widowni.

Waves z udziałem Chrisa Browna to kolejne z tych lepiej rozwiniętych nagrań, które ściągnąłbym sobie w pierwszej kolejności, gdybym potrzebował nowoczesnego pościelowego R&B. Muzycznie momentami ciekawe (sekcja rytmiczna, dla odmiany trochę bardziej naturalna w brzmieniu, choć Auto-Tune dalej trudny do zniesienia) jest też FML z udziałem The Weeknd, czyli dostarczyciela muzycznej seks-tapety do 50 twarzy Greya. Co ciekawe, Kanye rapuje tu bardziej o antydepresentach niż o seksie. Potem przychodzi znane już Real Friends – znany już kawałek na stosunkowo prostym beacie o tym, jak Kanye musiał zmieniać telefon i jak mu ukradli laptopa. Takie wzruszające.

Mam słabość do Wolves – jednego z nielicznych tu utworów, o których spokojnie można powiedzieć: piosenka. Ładna wokaliza Caroline Shaw i (oryginalne na tle gościnnych występów mnóstwa MC, których tu z braku miejsca nie wymieniam) outro Franka Oceana> Boję się jednak, że przy tych warunkach brzmieniowych i masteringowych – bo znów wszystko na granicy cyfrowego przesteru – równie dobrze mogłoby zostać zaśpiewane przez syntezator mowy i mieć outro Popka rapującego do miednicy. A Kanye znów śpiewa w trybie Nyan Cata. W tekście odnalezienie Kim Kardashian jako sposób na wyzwolenie się z życiowych problemów (z biblijną metaforą obojga w roli Marii i Józefa w stajence) – cóż, każdy jakiś sposób ma. Na swój sposób wzruszające.

Silver Surfer Intermission niewiele wnosi, poza tym, że to (już naprawdę) najmniej skompresowany utwór na całej płycie, pełni więc rolę minutowego odpoczynku dla uszu. 30 Hours na samplu z Arthura Russella i fajnym groovie sekcji rytmicznej trudno zepsuć, choć frustrujące jest to, że utwór ma ponad 5 minut, a pomysły kończą się po pierwszej minucie (ale może takie wrażenie ma być – vide tekst, chociaż złośliwa fraza o byłej dziewczynie się tu Kanyemu udała). No Parties in L.A. jest po to, żeby mieć Kendricka Lamara i produkcję Madliba, co się chwali (pierwsze wrażenie: co to za fajny MC się pojawił?), dodatkowo jest w długiej melodii tego kawałka coś chwytliwego i utrzymującego uwagę na dłużej – w całości to chyba jeden z najlepszych na albumie. Właściwie to nawet po prostu świetny. Mam wyciągać wnioski z tego, że to jeden z tych, które zostały Kanyemu z okresu My Beautiful…?

W Facts Kanye rapuje o tym, że nie pozwoli, by praca innych dla Nike (sam pracuje dla Adidasa) spowodowała koniec przyjaźni. Po dwakroć wzruszające. Na koniec Fade na tanecznym samplu z nagrania Mr. Fingers, który robi sprawę – łącznie zresztą tych ważnych sampli robiących utwory jest tu kilkanaście. Ale – jak to mówią – kto bogatemu zabroni? Gorzej, że – sądząc po partiach wokalnych – KW nie zawsze miał pomysł na wiele więcej. Zrobiłbym z tego 40 minut, wyrzucił połowę gości, zwolnił masteringowca, a Kanyemu kazałbym wykasować ustawienia Auto-Tune’a, pracować w normalnych warunkach odsłuchowych i dla Kardashianki wprowadziłbym zakaz publicznych wypowiedzi na temat płyty zdolnego męża, bo to się wszystko kiedyś skończy jakąś wielką katastrofą. Aha, i jeszcze nie rapowałbym o montowaniu sobie kamery GoPro na penisie. Ale co ja się tam znam. Każdy ma swojego. Swojego Kanyego, rzecz jasna.

KANYE WEST The Life of Pablo, Def Jam 2016, 6/10