Łapanie fazy, czyli ukryty smok

Właściwie chodzi przede wszystkim o jeden utwór, który nie przestaje mnie fascynować od kilkunastu lat. „The Soft Weed Factor”. Kiedy usłyszałem po raz pierwszy te dwie partie elektrycznego pianina przesunięte fazowo i do tego partię czelesty, na których przez ponad 11 minut budowany jest stopniowo utwór o trochę jazzrockowym, a trochę psychodelicznym charakterze, kończyłem liceum i nie wiedziałem jeszcze nic o minimalistach, nie słyszałem Reicha. Nie było też mowy o post-rocku. Działały już wprawdzie Slint, Tortoise, Labradford, a nawet Stereolab, ale największe sukcesy miały przed sobą, a do mnie ich muzyka jeszcze nie zdążyła dotrzeć. Ale nagranie dla mnie, jako człowieka wychowującego się na rocku, było fascynujące.

Tymczasem jeśli wrócimy do końcówki lat 60. i sprawdzimy, czym kierowali się muzycy Soft Machine zakładając tę formację, znajdziemy na przykład strzępek tekstu ich biografa Iana McDonalda z łamów „NME” (1975):

(…) This played right into the hands of Hugh, Brian, and Robert, who – studying the contemporary scene in London – had decided that all-guitar front-lines like the Stones and The Yardbirds were definitely passé; the thing, they reckoned, was to get into a kind of Mose Allison/Georgie Fame/Graham Bond bag. Organs and saxes. Jazz-blues.

Jednym słowem muzycy skupieni kiedyś wokół Daevida Allena, bardziej katalizatora artystycznego niż muzyka, i zaczynający od grania rocka (chociaż z ambicjami jazzowymi, bo słuchali tej muzyki) próbowali założyć kapelę w pewnym sensie postrockową, nie zdając sobie z tego sprawy.

Grupa Soft Machine jest dość dobrze znana z pierwszych płyt – dwóch kolażowych, trochę w duchu Zappy, avant-popowych albumów na samym początku i przede wszystkim płyty „Third” (1970), Davisowskiej w brzmieniu, z flagowym utworem „Moon in June”. No i najlepszego SM z okresu, gdy w zespole grał Robert Wyatt, a dość powszechna opinia każe utożsamiać tłuste lata zespołu z jego osobą, a czasem nawet w ogóle stawiać znak równości między nim a Soft Machine. „Six” jest właśnie tym albumem, który udowadnia, że znaku równości postawić nie można. Tak jak po odejściu Kevina Ayersa Soft Machine ciągle mieli sens jako grupa, podobnie po opuszczeniu grupy przez Wyatta ciągle trzymali poziom. W 1973 byli zespołem wychwalanym za występy na żywo, mieli znakomitą prasę. „Six” to drugi album nagrany z nowym perkusistą Johnem Marshallem, który gra zupełnie inaczej niż Wyatt, popisowo technicznie, gęsto i z funkowym zacięciem. Muzyka ma dzięki temu niezależne przebiegi rytmiczne – chłodny, minimalistyczny, który wyznaczają instrumenty klawiszowe – rhodesy i organy, a poza tym drugi, funkujący, nadawany przez sekcję.

Przede wszystkim jednak słychać, że ton zespołowi nadaje Mike Ratledge, klawiszowiec i jedyny członek pierwotnego składu SM. Może nie najwybitniejszy kompozytor, ale człowiek z pomysłem. I akurat tutaj napisał świetne utwory. Miał zresztą jeszcze do dyspozycji basistę Hugh Hoppera, który wnosił trochę floydowskiego klimatu (oba zespoły wywodziły się z klubu UFO, towarzysko nie były od siebie daleko). Jego „1983” jest utworem kojarzącym się trochę z ambicjami Floydów z „Ummagummy”, posępną linią fortepianu przypominającą świat muzyki współczesnej połączoną z dźwiękami jak ze studiów eksperymentalnych. Brzmienie współtworzył Karl Jenkins z bardzo szeroką paletą instrumentów dętych – włącznie z charakterystycznym dla tej płyty obojem.

Powinienem był zacząć od tego, że „Six” to album podwójny. Pierwsza z oryginalnych dwóch płyt winylowych to dwa zestawy utworów koncertowych, przewidywalne dla kogoś, kto znał poprzednie albumy. Druga zawierała nowe utwory w wersjach studyjnych – i tę właśnie otwierał „The Soft Weed Factor”. Tę drugą część uzupełnia niezła kompozycja Ratledge’a „Stanley Stamp’s Gibbon Album” oraz jego kolejny utwór, jeszcze lepszy, „Chloe and the Pirates”, zdradzający podobnie wyraźnie jak „The Soft…” fascynację minimalistami oraz dodatkowo Milesem Davisem (znów), osnuty wokół zapętlonej frazy pianina elektrycznego i dźwięków odtwarzanej do tyłu taśmy. Wszystkie najważniejsze dla Soft Machine elementy w jednym nagraniu.

Skąd się bierze fakt, że tej płyty nie otacza jakiś wielki kult? Może muzycy z lat 90. nie chcieli się głośno przyznawać, bo inspiracje były zbyt oczywiste? Może zdecydował fakt, że Ratledge nie wytworzył wokół siebie takiej legendy jak jego koledzy? Może ludzie odwracali się od tego albumu po przesłuchaniu pierwszej płyty zestawu, nie spodziewając się, że najlepsze będzie na końcu? A może dzisiejsi słuchacze są przyzwyczajeni, że szóste płyty w dyskografii rzadko bywają tak udane? W każdym razie warto się złamać. Bo nawet i to nie był piękny koniec historii – na następnych płytach SM też mieli jeszcze coś do powiedzenia.

Ten wpis to oczywiście kolejny środowy retrowtorek.

SOFT MACHINE „Six”
CBS 1973
9/10
Trzeba posłuchać:
Po pierwsze „The Soft Weed Factor”, moment czystej magii pomiędzy psychodelią, jazzem i minimalizmem.