Dwa razy Masecki, raz Zimpel

W weekend rozdawali Koryfeusze. Sam brałem udział w przedwstępnym zbieraniu typów i proponowałem do nominacji Marcina Maseckiego, więc usiadłem przez TVP Kulturą, żeby sprawdzić, czy dostał nagrodę. A ponieważ od jakiegoś czasu nie mogę znieść oglądania telewizji bez jednoczesnego surfowania w Internecie, odpaliłem laptopa i zanim jeszcze gala na dobre się zaczęła, zobaczyłem informację o koncercie dla BBC na Chłodnej, który ma miejsce tego samego wieczoru i na którym brytyjski kanał rejestruje Profesjonalizm. W tym momencie emocje opadły i trochę mi się odechciało oglądać.

Następnego dnia miałem kolejne wirtualne spotkanie z Maseckim. Postanowiłem bowiem obejrzeć debatę o kulturze „Politycy kontra artyści” w telewizyjnej Dwójce. Tutaj o Internecie nie było mowy. Rzecz była tak gęsta od postulatów, żądań i pretensji, że nie nadążałem nawet złośliwie komentować Żonie (roztropnie wybrała laptopa) tego, co właśnie widzę. To było jak otwarcie szafy, do której przez lata bez ładu i składu upychaliśmy kolejne rzeczy, nie robiąc nigdy porządków, a teraz wszystko wysypało nam się na głowę. Jarek Szubrycht odmalował na swoim blogu błyskawicznie piękny obrazek, więc nie będę nawet próbował tego powtórzyć. Mogę tylko uzupełnić to jego streszczenie o dwie rzeczy. Po pierwsze, Hołdys nie tyle rozstrzelał, co przymknął oczy i – wydawało mi się, że w tym momencie zobaczyłem, jak wkłada pierścień z „Władcy pierścieni” – zaczął swoim rentgenowskim spojrzeniem prześwietlać zebranych polityków, mówiąc coś w stylu „Nie widzę wśród was ludzi żyjących kulturą”. Normalnie skaner typu Mordor mu się włączył – i Tolkienowskie dialogowanie. Gdyby spojrzał w oko kamery, sam pewnie poczułbym się nagi i niekulturalny. Baśniowy czar prysł, gdy okazało się, że jedynym prawdziwie żyjącym kulturą ministrem był (w opinii ZH) w ostatnich latach Waldemar Dąbrowski. Po drugie wreszcie, zrobiła się z tej godzinnej debaty długa piosenka, której zwrotki były wyliczanką pobożnych życzeń, a refren, powtarzany wielokrotnie, brzmiałby „Płaćcie abonament, to będzie kultura”.  Cóż, rozumiem, że to, co z kolegą red. H robimy raz w tygodniu przez 10 minut, jest tylko wersją demo.

Jakieś pożytki z tego gadania są, oczywiście. Szczególnie dla polityków, którzy wypadli w debacie stosunkowo korzystnie. Ale mnie w głowie pozostanie jedna scena – końcowa. Prowadzący się żegnają, zapowiadają występ Marcina Maseckiego, który rozstawił w studiu swoje znajome pianino i zaczyna grać, a w tym momencie cała ferajna podnosi się z krzeseł i wychodzi. No bo co im jakiś koncert, prawda? Kamera pokazuje budynek telewizji, napisy końcowe, koniec. Zważywszy na charakter kawałka (typowy solowy Masecki, rozwijający się stopniowo, z charakterystycznymi zacięciami) i jego urwanie po dwóch minutach, resztki widowni Dwójki pomyślały zapewne, że to była dopiero próba. Ale spoko, w całości posłuchają sobie przecież w BBC. 10.10 o 23.00, przez okrągłe 90 minut – o, tutaj.

Sam spędziłem wolne fragmenty weekendu – których nie było dużo – słuchając płyty projektu Undivided, czyli międzynarodowej grupy, którą prowadzi nasz klarnecista Wacław Zimpel. I jest to kolejna mocna w tym roku pozycja jazzowa, która wyszła w Polsce. Przepiękny album, który chwyta za gardło od pierwszego mocnego akordu w piątej sekundzie i który pokazuje niesamowitą magię międzypokoleniowego kontaktu w jazzie. Z jednej strony Bobby Few, pianista grywający niegdyś z Aylerem i Lacym, wpuszcza tu ducha albumów Alice Coltrane, po trosze wypływającego z płyt jej męża, a wreszcie odrobinę Pharoah Sandersa. Few ma 75 lat! Z drugiej – młody wciąż Zimpel. Z jednej strony kontrabasista Mark Tokar (Ukraina), też młodszy generacyjnie, z drugiej – towarzyszący mu perkusista Klaus Kugel, średnie pokolenie, dawny współpracownik m.in. Stańki. No i do tego gościnnie Perry Robinson na drugim klarnecie – ten też po 70-tce, zdążył grać z Dave’em Brubeckiem w latach 60., a na płytę Undivided wniósł sporo klezmerskiej energii, która jeszcze poszerza spektrum tej muzyki i jeszcze bardziej otwiera ją na różnorodnych słuchaczy.

Tylko trzy utwory: pierwszy to właśnie Coltrane’owski z ducha pewniak – „Hoping the Morning Say” nie może się nie podobać. Potem tytułowy „Moves Between Clouds”, w którym wyczuwam jakieś pokłady nostalgii, podczas gdy znajomi mówią, że to po prostu klimat przygnębiający. Wreszcie „What a Big Quiet Noise” z popisową grą Kugela, który doprowadza album do naturalnej kulminacji o obłędnej sile. Temperatura jak na debacie, ale bez złych emocji. I – tak jak w nazwie projektu – bez podziałów.

Przy okazji informacja dla zamiejscowych czytelników tego bloga: polska muzyka w trasie po świecie – zostały jeszcze Berlin, Londyn i Tokio.

UNDIVIDED „Moves Between Clouds. Live in Warsaw”
Multikulti 2011
8/10
Trzeba posłuchać:
„Hoping the Morning Say”. Jeśli ktoś ma ochotę coś więcej poczytać, to polecam wywiad z Zimplem tutaj. Z muzyki znalazłem tylko fragment poprzedniej płyty na YT – i to w niezbyt dobrej jakości. Ale mimo wszystko daje to jakieś pojęcie o stylu Undivided.