Czy to jest płyta Pink Floyd, jakiej naprawdę chcecie?
Zaczyna się od odwołania do Boga. Tyle że nie spodziewajcie się, że Roger Waters – jako ateista – zacznie od „Alleluja”. Waters kreśli obraz tego, co by zrobił, gdyby sam był wszechmocny – znalazłby jakiś sposób, żeby ułatwić życie starzejącym się alkoholikom, najkrócej mówiąc. Nowy album rozpoczyna (po krótkim intro) Déjà vu, czyli kolejna piosenka z serii dysput z Bogiem (pamiętacie What God Wants?), jak gdyby ostatniej „rockowej” płyty Watersa i tej nowej nie dzieliło ćwierć wieku. 73-letniego wokalistę, basistę i autora, niegdyś założyciela i lidera Pink Floyd, odnajdujemy w tym samym miejscu, w którym kończył na Amused to Death, tyle że wiary w przemianę świata jeszcze mniej, a problemów za oknem jeszcze więcej. Rozbijanie muru – jeden z licznych efektów dźwiękowych, które będą tu przypominać klimat The Wall (dużo skojarzeń!) czy poprzednich autorskich płyt Watersa – sygnalizuje zmianę w tekście – teraz mamy inną sytuacją: Gdybym był dronem… Kiedy ktoś się wciela w Boga, oznacza to ego człowieka, który ma czelność opowiadać o problemach planety. Są banki, jest globalizacja, uchodźcy – a jakże, choć tu prawdziwym problemem jesteśmy my, a nie oni. Wróci nawet II wojna światowa. Płyta Is This the Life We Really Want? potwierdza od pierwszych minut, że ego Watersa nie ucierpiało przez lata.
Do Floydów i okolic podejście mam nieco podobne jak Waters do Boga – pełne zwątpienia, szczególnie w ostatnich latach. Ale łatwiej mi się dogadywać z trudnym i czasem kontrowersyjnym w poglądach Watersem, bo wprawdzie mnóstwo w jego muzyce autocytatów (podobnie jak w pożegnalnych nagraniach Floydów), słychać w niej jednak jakąś ambicję, chęć dopowiedzenia czegoś, momentami sporo złości (ten jadowity obrazek Trumpa w Picture That – lider pozbawiony pieprzonego mózgu), ale ta świadczy o kontakcie z rzeczywistością, który końcowy Pink Floyd utracił. Za sygnał tego kontaktu wypada uznać zatrudnienie Nigela Godricha, dla którego przejście od pracy nad Radiohead czy Air do produkcji nagrań byłego Floyda to coś bardzo naturalnego. A z kolei zatrudnienie przez Godricha multiinstrumentalisty Jonathana Wilsona też było ruchem naturalnym i sensownym. Nawet jeśli nie ma tu zasadniczo nowych elementów – dostajemy piosenki spojone strzępkami rozmów przez radio, wypowiedzi syntezatora mowy czy efektami dźwiękowymi (nie sposób w chwili świętowania rocznicy Sgt. Peppera nie przypomnieć sobie, że to kolejna gałąź tego samego drzewa) – siłę i sens nadaje ton tekstów, zaangażowanie. Można Watersa nie lubić, ale przynajmniej nie zejdzie całkiem do poziomu nijakiej muzyki tła, a to już coś. Dzięki zaangażowaniu świetnych muzyków całość brzmi na tyle porządnie, że być może audiofile znów testować będą na tej płycie sprzęt – jak przy Amused…
Ciekawa jest uwaga, jaką rzucił w kontekście tej płyty Godrich. Powiedział, że chciał zafundować Watersowi reboot – taki, jaki Przebudzenie mocy dało serii Gwiezdnych wojen. Na pozór banalne ujęcie, ale jest w nim drugie dno: Godrich, tak jak kontynuatorzy kosmicznej sagi, pomógł przemieszać na nowo wątki i pomysły ze starych odcinków, zarazem nie próbując przenieść albumu w świat studyjnego efekciarstwa, tylko wykorzystać klasyczne, tradycyjne środki – takie, jakie mogły się znaleźć na ostatnich płytach Floydów z Watersem. Jeśli coś więc razi, to monotonia i przewidywalność samych kompozycji, bo jeśli chodzi o robotę przy aranżach i brzmieniu, dostajemy przegląd dawnej karty. Za to bez nowych fałszywych ruchów, bez przesładzania, z dyscypliną w dziedzinie solówek. No, może z jednym momentem kojarzącym się bardziej z Radiohead w progresji akordów i brzmieniu gitary w utworze tytułowym. Skądinąd znów mierzącym się z problemami całego świata. Syndrom Bono, który powinno się pewnie nazywać syndromem Watersa.
Warto strawestować pytanie tytułowe: Czy to może jest ten Floyd, na którego naprawdę czekaliście? Moim zdaniem, mimo zastrzeżeń, bije na głowę pożegnanie, jakie przygotowali fanom koledzy z Pink Floyd. A jeśli Waters będzie podróżował z tym zespołem i z tym materiałem po świecie, może to również dać namiastkę ostatniego pożegnania z twórczością Floydów. Bo tak, jeśli pytacie, czy Waters się tu żegna (jest taka moda ostatnio: Bowie, Cohen itd.), to owszem, w dość wzruszającym finale Part of Me Died jest ostatni papieros i ostatnia konstatacja, może banalna, ale pożegnalna. Dość przygnębiająca, pokazująca jednak złośliwego i trudnego charakterologicznie Watersa – jest w tekście więcej złych cech – jako naprawdę niezłego tekściarza. Jeśli więc to pożegnanie, to mamy przynajmniej wrażenie, że nie jest nim – jak przy PF – nekrolog wywieszony na drzwiach, tylko że ktoś mówi do nas osobiście. Ta konstatacja na koniec, wyśpiewana na banalnym dość podkładzie gitary akustycznej i fortepianu, mimo całej wiary w miłość, nie jest oczywiście szczególnie krzepiąca. Ale nie spodziewaliście się chyba, że będzie wesoło?
ROGER WATERS Is This the Life We Really Want?, Columbia 2017, 7/10
Komentarze
Jestem „pod wrażeniem” – jak to się nieładnie dość mówi – tego potrójnego zakończenia płyty Watersa. Może właśnie ta osobista (ale nie bardzo wypada więc dodawać… pojedyncza) perspektywa w tym opowiadaniu, osobista więc nie jakaś „Onna”, otwiera (przywraca, przypomina) horyzonty. A i powoduje otwarcie na świat? Na uchronność naszego życia. Na nieuchronność naszej śmierci. I na możliwość naszego odrodzenia.
Moim zdaniem, finał tej płyty jest więc większy niż jej początek, i finałem banalnym (również muzycznie) nie jest. A jakimi nazwiskami inspirował się ów rockowy bard, (tym razem literacko) w owym zakończeniu, jest dla mnie sprawą jednocześnie i bardzo ciekawą i drugorzędną. A inspirował się, jak sam mądrze powiada, ich konkretnym dziełem… a nie ich nazwiskiem.
Nazwiska (a i nawet imiona) 🙂 to zdaję się pakietował porucznik Jaszczuk, przywołując w owej chwili swego „bystrego” wuja – porucznika Zubka. Ale, co b. ciekawe, nie mówił nic o muzykach – który to dobry, a który to marny.
Do trafionej 10/10 recenzji Pana redaktora chciałbym dodac swoją drobna konstatację. Niestety Waters w zauważalnym stopniu stracił głos. Wszystko byłoby ok. gdyby nie starał się tego faktu ukryć (mamrotanie, nieczystości intonacyjne to wisienka na torcie tego rodzaju estetyki). Niestety w kilku utworach drastycznie słychać sklejki różnych podejść i autotune. Trochę szkoda bo naprawdę to nie było konieczne.
sorry, Mr Waters…. : (
slucham:
ARCADE FIRE, Everything Now
https://www.youtube.com/watch?v=zC30BYR3CUk&t=149s
goes ABBA
ozzy
2 czerwca o godz. 20:40 1154816
Co, wciąż pielęgnujesz uraz do Watersa za jego krytykę izraelskiej polityki? Jestem pewien, ze jesteś w stanie oddzielić jedno od drugiego…. Czy to jest zbyt duże wyzwanie dla ciebie?
@Rafal
nie poczytuje tego jako osobiste wyzwanie i taka dystynkcje wyrobilem w sobie.
—————–pozdrawiam
Polecam natomiast muzeum Victoria and Albert, V&A London, ktore prezentuje wielka
ekspozycje The Pink Floyd: THEIR MORTAL REMAINS ( az do 1 pazdziernika)
V&A poprzednio poswiecilo wiele miejsca Davidowi Bowie – obecnie ekspozycja w Barcelonie (prawie 2 mln zwiedzejacych).
„Their Mortal remains”: listy, afisze, szkice, fotografie, gitary, mikrofony, video, czyli do ogladania i sluchania. Odwiedzajacy sa wyposazeni w „soundguide” i w ten spsob moga
wejsc w magiczny swiat Pink Floyd. Mozna ogladac reknstrukcje muru z The Wall z przeogromna figura nauczyciela, ktory odgrywal glowna role. Co jeszcze? 9.metrowy model komina i resztki swini z okladki „Animals” . Final wystawy to reunion z Berlina
2005. Duzo muzyki, scenografie, efekty.
Jedno ale: nic to w porownaniu z Pink Floyd na zywo.
ozzy
4 czerwca o godz. 10:52 1154825
Unikam muzeów, jak diabeł święconej wody. A już do takich, gdzie przedstawiane są jakieś śmieszne relikwie, jak te w przypadku ekspozycji PF, nie wszedłbym nawet, gdyby mi płacono.
Posiadam ich „The Early Years 1965-1972”. Tam jest co poczytać, pooglądać i posłuchać.
@Rafal
cos w tym jest, o czym napisales i przypomina to mi maestro Tadeusza Kantora, ktory wprost nienawidzil muzealnictwa w sztuce. „Spotkalem” Marine Abramovic w Sztokholmie na jej „The Cleaner”. Siedziala w ciemnym pomieszczeniu oswietlona reflektorem i czyscila szczotka kosciotrupa, myla go zapalczywie caly czas.
Niesamowite wrazenie i przezycie – doslownie bylem pol metra od niej. Wiele rekwizytow z jej happeningowej retrospekcji. Krzyz z bryly lodowej, ktory tajal. Drabiny ze szczeblami z nozow, rozgrzanych metali i lodu.
Sztuka, poodbnie jak i u Kantora czy Boltanskiego, to cos bardzo przemijajacego i pozostaje jak Atlantyda albo zaczyna sie na nowo z niczego. Postacie odzywaja ale nie maja nic z przeszloscia a same wysilki, by gromadzic owe fragmenty (remains) sa z reguly nieudolne i desperackie. Nie da sie ulozyc w logiczna calosc objekty, ktorych funkcje odkrywamy jakby po raz pierwszy.
Tak odczytuje i Kantora i Abramovic.
Ale tu jest „Polifonia”, przeto wystarczy.
PS „Is This The Life We Realy Want?” / R.Waters
Oczywiscie jest na albumie „Picture That”, chyba najlepszy a i humor nie opuszcza
autora – powroty do Donalda Trumpa. To chyba 25 lat temu wydal album z wlasnymi kompozycjami. A nowy tour Watersa mial niedawno premiere w New Jersey pod haslem
„Us+Them” (tytul Pink Floyd).
Czy Roger Waters moglby wykonac lepsza robote jako Bog, gdyby nim byl? Album obecny to stare chwyty z tekstami a naszych niespokojnych czasow.
Wystarczy.
ozzy
4 czerwca o godz. 17:16 1154827
Watersa po prostu nękają te same tematy. Nie widzę w tym nic złego. Wolę tę jego przewidywalność, która osadza się ciągle w pacyfistycznej wymowie oraz krytyce establishmentu polityczno-ekonomicznego naszego świata, niż puste i hedonistyczne ejakulaty muzyczne, które są zazwyczaj ekstatycznie promowane w mainstreamie. Muzyka Watersa już dla mnie nic nie znaczy, więc nie będę tutaj jej szczególnie bronił. Mimo to chciałbym, by jego dorobek muzyczny, szczególnie ten ostatni, był uczciwie oceniany z merytorycznego punktu widzenia, odrzucając uprzedzenia do treści jego poglądów (nawet, jeśli ktoś uważa, że były kontrowersyjne) politycznych czy innych.