Wielkie mieszanie kultur

Chodzi jeszcze o ten mój post na Facebooku dotyczący tego, że „kultury nie powinny się mieszać”, bo wywiązała się na ten temat całkiem długa dyskusja. Przypomnę: trzy sympatyczne, wykształcone kobiety sukcesu (sądząc po wyjazdach zagranicznych, nazwach konferencji naukowych itd.) rozprawiały na cały wagon o tym, dlaczego Arabowie są roszczeniowi i źli, i biada nam, jeśli się pojawią w Polsce. I dlaczego Murzyni są już o niebo lepsi, ale za to wszędzie w Afryce pełno żebrzących u turystów ludzi bez rąk i bez nóg (przy czym hasła „wojna”, „miny” i „polio” nie padły w tej rozmowie). A ja w tym czasie czytałem książkę o tym, jak działa mechanizm uwagi i co rusz rozpraszała mnie ta tocząca się obok rozmowa, co samo w sobie było nawet zabawne: „Nie mógł się skupić nad książką na temat uwagi!”. Może dlatego tak mocno to zapamiętałem i postanowiłem zadedykować paniom z pociągu dwie płyty kulturowo wymieszane, że hej. Ale najpierw (poniżej) dowód, że w ogóle post, spuentowany opowieścią o autobusie Łony i Webbera, w ogóle się ukazał:

Teraz o płytach. Pierwsza z nich to Kasai Allstars, zespół z Kinszasy, który lada chwila przyjedzie do Lublina na festiwal Inne Brzmienia. Nagrywa rzadko, ale za każdym razem są to płyty wyjątkowe, o czym decyduje zarówno oryginalność nurtu congotronics, opartego o brzmienia likembe, podobnie jak w wypadku Konono No 1, jak i szeroki skład – Kasai Allstars to duża orkiestra, niezwykle wszechstronnie prezentująca gęstą rytmicznie i żywiołową muzykę z Konga, uzupełniająca to przy okazji lokalnymi tradycjami i tańcem. Nowy album zawiera muzykę stworzoną do filmu Félicité senegalsko-francuskiego reżysera Alaina Gomisa, nagrodzonego Srebrnym Niedźwiedziem w Berlinie.

Tego ilustracyjnego charakteru nie należy się obawiać. Jest to pełnoprawny zestaw piosenek, o być może nieco bardziej refleksyjnym charakterze niż poprzednio, z nieco chyba bardziej wyeksponowanym pierwiastkiem kobiecym – bo w końcu kobieta jest główną bohaterką filmu Gomisa, a tutaj kluczową rolę gra Ntumba „Muambuyi” Ngalula, która śpiewa w większości utworów i napisała dwa z nich, w tym mój ulubiony Kapinga Yamba. Wyróżniają się też otwierający płytę Tshalemba oraz Tshitua Fuila Mbuloba (harmonie wokalne) i bardzo transowe Mabela i Quick as White. Znakomicie robi też płycie kontrast tych równikowych polirytmii znanych z nagrań Kasai Allstars z tym, co tu robi Orchestre Symphonique Kimbanguiste, działającej w Kinszasie na poły amatorskiej orkiestrze, która swego czasu była jedynym tego typu zespołem w centralnej Afryce, a do teraz jest jedyną na świecie orkiestrą symfoniczną, w której grają wyłącznie osoby czarnoskóre. I ten właśnie zespół wykonuje – jak dla mnie całkiem dobrze – trzy nowe aranżacje utworów Arvo Pärta z nurtu tintinnabuli, wykorzystywanych już zresztą filmach. W tym końcowe Fratres.

Do tego dochodzą jeszcze remiksy, czyli kolejny etap mieszania kultur. Cała druga płyta zestawu składa się tylko z nowych wersji wdzięcznych w remiksowaniu, bo z natury bogatych rytmicznie utworów kongijskiej formacji. Najlepszy proponuje High Wolf, czyli francuski twórca elektronicznej muzyki psychodelicznej, który bardzo delikatnie dopisał się z kolejnym planem polirytmii. Większość spośród pozostałych autorów remiksów to różnorodna legia cudzoziemska: mamy Amerykanina Daedelusa (który stworzył wariację na temat muzyki KA w bardzo mocnej otoczce werblowego tremola) i Kanadyjkę Phoebe Guillemot (RAMZi), wreszcie Włocha Cristiano Crisciego (Clap! Clap!). I choć te covery to dodatek, mogą być dobrą formą wprowadzenia w świat muzyki Kasai Allstars. Niezwykle świeży, żywiołowy, choć zarazem statycznie opierający na gęstej warstwie perkusyjnej. Być może – choćby za sprawą stałej produkcji Vincenta Kenisa – nie mamy do czynienia z muzyką ludową w czystej postaci, to jednak siła kongotroniki jest olbrzymia. Kto nie skacze, ten z endecji.

KASAI ALLSTARS & ORCHESTRE SYMPHONIQUE KIMBANGUISTE Around Félicité, 8/10

I drugi przykład. Z kraju równie mocno dotkniętego tragediami ludności cywilnej. W sześciomilionowym Sierra Leone w wyniku wojny domowej przesiedlono jedną ósmą ludności, a miejsce nadaje się też nieźle na ilustrację tezy, którą moja współpasażerka miała od czasu wizyty w Afryce: że pełno niepełnosprawnych dookoła. Rzeczywiście, Sorie Kondi, grający tu główną rolę niegdysiejszy uliczny grajek z Freetown, jest niewidomy. Duet, który tworzą z afroamerykańskim producentem, którym jest DJ Chief Boima, okazuje się bardzo naturalny i obiecujący. Nazywa się to Kondi Band. I tu sercem jest brzmienie mbiry (której wersją jest likembe), inaczej – thumb piano, idiofonu szarpanego, poręcznego, niewielkiego instrumentu perkusyjnego, z którego – szarpiąc za metalowe blaszki kciukami – wydobywać można misterne, szybkie, nieco jazgotliwe linie melodyczne. W Sierra Leone opisywany jest jako kondi, Sorie Kondi przyjął więc nazwisko od swojego instrumentu.

Kondi Band to rzecz nieco bliższa konwencji zachodniej muzyki klubowej. Niedaleko od udanej współpracy Marka Ernestusa z Senegalczykami, choć brak tu aż tak żelaznej konsekwencji i różnorodności rytmicznej (acz – trzeba zaznaczyć – odnajdziemy tu za to np. elementy charakterystyczne dla afrobeatu). No i jest to przy okazji muzyka prostsza, bardziej przewidywalna. Wyróżniają się zapowiadający płytę utwór Belle Wahallah i jeszcze Geibai Gpanga Ne Gna z ładną partią saksofonu. A całość i tu uzupełniają trzy remiksy. Czy rzeczywiście tak potrzebne? Tu miałbym już pewne wątpliwości. Nie mam za to najmniejszych wątpliwości co do samego kulturowego mieszania. W ostatnich latach daje ono niezmiennie najciekawsze efekty. W nomenklaturze muzycznej mówi się na to miksowanie i jest zasadniczo podstawowym narzędziem przy pracy nad muzyką. Więc jeśli ktoś mówi o niemieszaniu – próbuje nam mieszać. W głowach.

KONDI BAND Salone, Strut 2017, 7/10