Przewodnik płytowy malkontenta
Nie od dziś wiadomo, że czytelnicy (nie mówiąc już o samych artystach) najmocniej reagują na negatywne recenzje. Sam jako czytelnik mam tendencję do ignorowania banalnych pochwał czy letnich ocen. Sprzedawanie recenzji w miarę dobrych, albo wręcz przeciętnych płyt jako negatywne wydaje mi się więc zabiegiem równie przebiegłym i perfidnym, co przyznawanie na Allegro negatywa z udanej transakcji, bo przecież pozytywnych ocen sprzedaży nikt nie czyta. Może tu gdzieś jest przyszłość dziennikarstwa muzycznego, które – jak powszechnie wiadomo – przyszłości nie ma? Zacznę więc od tego, że te płyty podobałyby mi się bardziej, gdyby nie…
BLANCK MASS World Eater, Sacred Bones 2017, 6/10
Podobałaby mi się ta płyta bardziej, gdyby nie to, że ktoś zdjął w miksie całą górę pasma. Być może taki był zamysł artystyczny, ale słuchanie wersji CD tej płyty daje wrażenie, jak gdybyśmy wyszli z głośnego koncertu i odcięło nam na chwilę wysokie częstotliwości. Mówi się o takim brzmieniu, że muli. To oczywiście nie salon hi-fi, tylko kawał hałasu z zębami na okładce. Ale gdyby nie ten zabieg, płyta podobałaby mi się bardziej. Nawet jeśli jej zakres dynamiczny przy ostrej kompresji niebezpiecznie zbliża się do – mierzonego Foobarem – poziomu Death Magnetic. A więc momenty, które mają zabrzmieć wyjątkowo mocno – a Benjamin John Power w najbardziej czytelny jak dotąd sposób zerka tu w stronę sceny industrialnej i bezlitosnego, mechanicznego new beatu – natężeniem dźwięku nie odbiegają znacząco od tych najcichszych. Co sprawia, że dźwięk się dusi – okładkowa uwaga „Listen at maximum volume” zakrawa na żart, bo podstawy wiedzy o akustyce uświadomią wam, dlaczego ten rodzaj miksu został stworzony, wręcz przeciwnie, na minimalne poziomy głośności. Oczywiście na tym etapie wszyscy już wiemy, że to, z czym radzi sobie doskonale – i czym rekompensuje niewielką dynamikę nagrań – to multiplikacja, zagęszczanie partii w miksie. I to dzięki temu głównie muzyka Blanck Mass, solowego projektu członka grupy Fuck Buttons, brzmi tak potężnie i tak mocno emocjonalnie pcha nas do góry (tu najdoskonalej wychodzi to w utworze The Rat). To cały czas rozpoznawalny styl i ważna autorska nisza w obrębie współczesnej sceny elektronicznej. Ale jest ryzyko, że nawet gdyby album World Eater spełniał wszystkie wymienione wyżej postulaty, nie podobałaby mi się bardziej niż poprzednie albumy Blanck Mass.
JULIE BYRNE Not Even Happiness, Basin Rock 2017, 6/10
Podobałaby mi się ta płyta bardziej, gdyby nie to, że chwilami jest idealnie bezstylowym folkowym albumem z dokładnie przewidywalnymi wejściami dokładnie tych instrumentów, które dokładnie w tym momencie powinny się pojawić na współczesnej folkowej płycie. Julie Byrne ma niezłe warunki wokalne, w utworze Sleepwalker akompaniuje sobie na gitarze w sposób budzący respekt, prawie wszystko robi tu zresztą sama, korzystając z pomocy ledwie kilku osób. W letniości tego albumu, jeśli odpowiednio się skoncentrować, można wyczuć koniec folkowej fali towarzyszącej nam od ponad dekady. Choć dobrze: w całej rynkowej okazałości ten prawdziwy koniec usłyszymy być może na tegorocznej płycie Father Johna Misty albo na kolejnym albumie Mumford & Sons, o ile ten zespół jeszcze zdecyduje się na zjawisku zarabiać. Tutaj słychać wyczerpanie formuły artystycznej nowego folku, choć niewykluczone, że to po prostu moje zmęczenie gatunkiem, w który zainwestowałem sporo emocji i czasu. Bardzo by mi się ta płyta podobała, gdyby w całości miała siłę finałowego I Live Now As a Singer. Nie na darmo Julie Byrne z syntezatorem zbliża się tu do Julii Holter – a to mimo wszystko żywsza estetyka niż to, co prezentuje we wszystkich poprzednich piosenkach.
CHILDREN OF ALICE Children of Alice, Warp 2017, 6-7/10
Podobałaby mi się ta płyta bardziej, gdyby nie to, że sprawia wrażenie kolażu z taśm, które zostały tworzącym go muzykom Broadcast (James Cargill, Roj) i The Focus Group (Julian House) z pracy nad poprzednią wspólną płytą Broadcast and The Focus Group Investigate Witch Cults of the Radio Age. Podobałaby mi się bardziej, bo i tak na kolejne odcinki wariacji artystów z wytwórni Ghost Box na temat dźwięków z bibliotek muzycznych i studiów eksperymentalnych płacę sumiennie jak za Netflixa. I utrzymuję, że niektóre z nich powinny mi się wyświetlać na wyciągach z karty płatniczej raczej jako substancja odurzająca niż jako płyty. To czysty surrealizm dźwiękowy, mógłby robić za ilustrację do Alicji w Krainie Czarów, która była zresztą dla tego tria oczywistą inspiracją. Robi to więc na mnie wrażenie tak czy owak, ale podobałoby mi się jeszcze bardziej, gdyby jak zwykle w wypadku okolic Ghost Boxu powstały z tego krótsze formy – tak mamy coś, co przypomina oryginalną Alicję… pisaną długim strumieniem świadomości, słowotokiem, bez podziału na rozdziały i bez oryginalnych ilustracji.
ME AND THAT MAN Songs of Love and Death, Cooking Vinyl 2017, 5/10
Podobałaby mi się ta płyta bardziej, gdyby nie to, że została mylnie opisana. Średnio rozgarnięty słuchacz muzyki popularnej rozpozna w niej bowiem kompilację wątków z Nicka Cave’a, Depeche Mode w wykonaniu Casha, Springsteena w wykonaniu Springsteena, a także Kinga Dude’a, Marka Lanegana i jeszcze paru kolejnych – ze zdecydowaną przewagą wykonawców wytatuowanych, farbujących włosy na czarno lub ogarniętych nieustającym bluesem wieku średniego. Ze wskazaniem na tych mieszkających głównie w motelach na pustyni i w związku z tym czytających głównie Biblię. Co prawda chwilę później ów średnio rozgarnięty słuchacz zda sobie sprawę, że utwory jednak są zestawem autorskim, a nie coverami, a zespół Me And That Man pochodzi z Polski, to może się jednak poczuć lekko oszukany. Wykonawczo album – poza partiami wokalnymi Nergala, których niepewność może być pewnym zaskoczeniem dla dotychczasowych fanów – robi niezłe wrażenie, jego przyjęcie zależy więc od naszego subiektywnego progu zażenowania, no i od przyjęcia produkcji muzycznej, z której w studiu ze starotestamentowym okrucieństwem odessano powietrze. Gdyby nie to, łatwiej by mi przyszło docenić rzemiosło Johna Portera (domyślam się, że jest mózgiem przedsięwzięcia, bo podążył tu po prostu dalej drogą, na którą wszedł już na albumach z Anitą Lipnicką) i całej reszty panów. A tak – cóż, Wovenhand ostatnio miało u mnie 6/10, a tamta płyta podobała mi się bardziej.
Komentarze
Osobiście uwielbiam czytać ostre, krytyczne, ale konstruktywne recenzje – pod warunkiem, że nie dotyczą płyt, które dostałyby ode mnie 8-9/10 (ale takich jest coraz mniej), bo wtedy bardzo się denerwuję 😉 PS Skąd się nagle wziął w Polsce ten mikrotrend bardziej-amerykańskiego-niż-amerykański quasi-bluesa? Czy to jest jakiś przejaw renesansu kultu prawdziwej męskości będący skutkiem ubocznym mody na brody? U Negrala by się idealnie zgadzało.