Siłowanie się z Kraftwerkiem
Historia pierwszych płyt Kraftwerk jest dość powszechnie znana. Prezentowały zespół w stadium embrionalnym, w dobie rozwichrzonych eksperymentów z formą, a właściwie przed transformacją ludzi w roboty i odnalezieniem ostatecznego, czysto elektronicznego brzmienia. Zostały więc po latach poddane sprytnej próbie usunięcia z dyskografii – oficjalnych reedycji nie ma. Grupa uparcie (choćby w zestawie The Catalogue) trzyma się dyskografii liczonej od Autobahn, ale w Krautrocksamplerze Juliana Cope’a ich pierwszy album pozostanie jedynym odnotowanym (z adnotacją, że „Bóg jeden wie, gdzie byli Ralf i Forian, nagrywając tę płytę”), internet dobrze te wczesne nagrania pamięta, a wydawcy bootlegów stale wznawiają. Inny ważny niemiecki kolektyw – Zeitkratzer – postanowił na swoje 20. urodziny – i 10-lecie wytwórni Karlrecords – nagrać wczesne dzieła zebrane grupy na K., dostajemy więc większą część zawartości płyt Kraftwerk i Kraftwerk 2. Dokładniej: dwa utwory z płyty pierwszej i cztery z najmniej chyba lubianej pozycji w dyskografii Kraftwerk, czyli drugiego albumu. Śmieszkowania w stylu Señora Coconuta spodziewać się nie należy. Ale to, co dostajemy, nie jest wcale mniej intrygujące.
Przede wszystkim trzeba pamiętać, że Kraftwerk coverowano setki razy, ale wybierano głównie klasyczne utwory elektroniczne z drugiej połowy lat 70. A tu mamy zespół w składzie (prócz Ralfa Hüttera i Floriana Schneidera-Eslebena) z Klausem Dingerem lub Andreasem Hohmannem na perkusji oraz z Connym Plankiem jako producentem, a potem w duecie Hütter/Schneider, ciągle z Plankiem za konsoletą. Pierwszy album zawiera w sobie rytmiczne cechy rozwijającego się krautrocka, z domieszką muzyki konkretnej, drugi idzie śmielej, ale też trochę na oślep, w eksperymenty. Chociaż pod względem brzmieniowym wykorzystujący na scenie rzadki elektryczny tubon (por. wklejone wyżej fenomenalne nagranie koncertowe) Hütter doskonale wiedział, w jaką stronę chce zmierzać. Barwy organowe też przetwarzał już w czasach formacji Organisation. Z kolei Schneider – grający tu przede wszystkim na flecie i instrumentach smyczkowych – wnosi do muzyki Kraftwerk echa klasycznej tradycji. W tym sensie ten wczesny Kraftwerk jest formacją idealnie zawieszoną pomiędzy starą i nową muzyką niemiecką. Czy to chcieli podkreślić członkowie Zeitkratzera?
Trudno powiedzieć, ale twierdzą, że znaleźli w tej muzyce coś, czego być może sami jej twórcy nie dostrzegali niemal pół wieku temu. Dowodzony przez Reinholda Friedla (tu w dziesięcioosobowym składzie) Zeitkratzer, który ma już na koncie choćby własną wersję Metal Machine Music Lou Reeda dokonał tu luźnej transkrypcji sześciu nagrań – a właściwie wyciągnął część wspólną z różnych istniejących wersji tych swobodnych w strukturze utworów. Najmniej przekonująco wypada pierwszy na płycie klasyczny i chyba najszerzej znany Ruckzuck – bo najtrudniej kameralnej orkiestrze odtworzyć pojawiającą się tu bodaj po raz pierwszy – jeszcze przed powstaniem Neu! – charakterystyczną Motorik. A to dlatego, że tego typu składom z reguły najgorzej opanować prosty perkusyjny trans. To dlatego dużo lepiej brzmi frenetyczna końcówka, w której – jak w utworze jazzowym – muzycy odpływają w zbiorowej improwizacji zanim powrócą na chwilę do głównego tematu. Gdy mają się oddać delikatnej rytmice i salonowej elegancji Klingklang, wychodzi już perfekcyjnie. Choć i tu zwalniają tempo, a chwilami można wręcz odnieść wrażenie, że nawet nie próbują podążyć za duchem oryginalnego Kraftwerku. Gdzieś w połowie utwór zaczyna się zamieniać w psychodeliczne bolero, a później w delikatną bossa novę.
Najlepiej jest w tych kompozycjach, gdzie sposób myślenia Kraftwerk spotyka się ze sposobem myślenia współczesnych kameralistów. Spule 4 jest już i ciekawszy, i głębszy brzmieniowo niż gitarowy oryginał. Niezbyt zręczne próby Schneidera z przetwarzaną przez pogłos gitarą muzycy Zeitkratzera zamienili w mroczną opowieść snutą na instrumentach smyczkowych. Minimalistyczny eksperyment Atem brzmi wprost jak oryginał. Mrok orkiestrowej wersji Strom bije na głowę mistyczny oryginał. A końcowe crescendo utworu Megaherz prowadzi nas bardzo wysoko, kto wie, czy nie trochę wyżej jeszcze niż pierwotna wersja – i ucina w takim momencie, że druga część dyskografii Kraftwerku w interpretacjach Zeitkratzera po prostu musi nadejść. A sam już się rozmarzyłem na myśl o tym, by zespół Friedla zajął się – w odcinkach – całą dyskografią Kraftwerk. Choć sami zapowiadają po prostu jubileuszową serię różnych płyt: In their 20th anniversary year, the critically acclaimed ensemble will release a series of diverse albums that will explore new grounds in the typical, adventurous zeitkratzer way. Można się więc spodziewać, że w typowo pracowitym stylu Zeitkratzera będzie tego dużo.
Na razie zostały ostatnie sztuki sprzedawanej w limitowanym nakładzie płyty winylowej z kompozycjami Kraftwerk, a rzecz wydaje się zbyt cenna, żeby nie posłuchać tego co najmniej dwukrotnie. Raz dla ogólnego wrażenia, a potem – jeszcze głośniej – żeby usłyszeć, w jaki sposób pracują nad brzmieniem swoich instrumentów członkowie kolektywu. Same ścieżki Friedla (fortepian, harmonium) na to zasługują. Bootleg z oryginałami Kraftwerku może się okazać przydatny.
ZEITKRATZER Performs Songs From the Albums Kraftwerk and Kraftwerk 2, Karlrecords 2017, 8/10
Komentarze
Słuchałem chyba 4 płyt Zeitkratzer, które były poświęcone interpretacjom kompozycji wybranych wykonawców. Każdy z tych albumów mógłby być zatytułowany inaczej, tzn. dotyczyć innych artystów…Nie miałoby to żadnego wpływu na percepcję odbiorcy, tzn. te wszystkie nagrania tak daleko odbiegają od oryginalnych wykonań, że praktycznie ginie tutaj sens tytułowania i dedykowania kolejnego albumu jakiemuś zasłużonemu, głośnemu zespołowi/wykonawcy. Śmiem przypuszczać, że to wielka, piarowa ściema służąca jedynie zwróceniu uwagi na kolejne wydawnictwo tej grupy. Prawdopodobnie każde z tych wydawnictw, gdyby nosiło zwyczajny tytuł, bez odwoływania się do legendarnych projektów, spotkałoby się z nijakim zainteresowaniem. Najciekawsze jest jednak to, że istnieje cała masa ludzi, którym pasuje robienie z siebie wała w takiej sytuacji.
To ja z nieco innej beczki. Też o siłowaniu się z Kraftwerkiem, tyle że w kontekście historycznym. Bo chyba już na zawsze Kraftwerk będzie mi się kojarzył z audycją Wojciecha Manna jeśli mnie pamięć nie myli z 1981 r. To była sobotnia „Tonacja Trójki”, która jak wszystkie tonacje zaczynała się o godz. 12.00. Zdaje się, że to był maj. I Pan Wojciech w tejże Tonacji zapowiedział dwa utwory zespołu Kraftwerk, jak mniemam z płyty „Computerwelt”. Zapowiedział je jednak nieco nonszalancko i z pewnym bynajmniej nie skrywanym dystansem do muzyki zespołu. Ów dystans sprawił, ż podając tytuły utworów, zażartował, że mogłyby się one nazywać dowolnie, bodajże „Cebula” czy coś w tym stylu, bo są to utwory instrumentalne. Zdaje się, że już w pierwszym kawałku usłyszeliśmy charakterystyczny „komputerowy” wokal Floriana. No i po emisji owych dwóch utworów Pan Wojciech bardzo gęsto się tłumaczył.
Nie było to pierwsze moje zetknięcie z muzyką Kraftwerk, ale bardzo wyraziste.