Płyty, przy których ludzie ziewają
Może ktoś się dziś na mnie obrazi, ale cóż, będę pisał o płytach momentami wstydliwie przeciętnych lub złych. Będzie przy tym o zasłużonych, cudownych dzieciach muzyki instrumentalnej, które po latach cała ta dziecięca cudowność mocno poharatała twórczo. Ale przy okazji o autorach płyt, które trzyma na półce mnóstwo osób pamiętających lata 70. Jean-Michel Jarre i Mike Oldfield mają przecież sporo wspólnego: ich oryginalne albumy były w latach 70. bestsellerami, jako młodzi, zdolni multiinstrumentaliści nagrywali w rewelacyjnych warunkach, w pierwszych zasadniczo domowych studiach, ale dziś nawet tamte oryginalne nagrania z epoki trochę się zestarzały. A że obaj twórcy regularnie próbują wycisnąć, co tylko się da, z popularności starych płyt, znów mamy kontynuacje i nowe wersje.
Z syntezatorową muzyką z Oxygène Jeana-Michela Jarre’a jest jak z ekologiczną świadomością lat 80., kiedy chodziłem do szkoły i uczono nas głównie tego, żeby nie deptać trawników i nie rzucać śmieci, gdzie popadnie, tylko do kosza. Po latach okazuje się, że problem wisi w powietrzu – dosłownie i w przenośni – bo śmieci się przecież gromadzi i spala, a w takich choćby budynkach jak moja stara, biedna i opalana byle czym szkoła pali się byle czym. Wyrzucanie papierków nie pomogło, bo zamiast wmawiać ludziom, że sami mogą poprawić stan planety, trzeba było raczej podejmować bolesne decyzje i rzeczywiście coś zrobić. Była to więc z pewnością intrygująca i ważna muzyka – w swoim czasie. Dziś – tak jak tamte poszturchiwania o papierki – trochę się zestarzała.
Oxygène (1976), po wszystkich swych emisjach w programach naukowych, muzyce z ekologicznym przesłaniem (w punkcie wyjścia) nadała z czasem kontekst raczej kosmiczny. Zamiast refleksji nad cywilizacją stała się dla mnie hymnem na cześć cywilizacji. I do dziś ten album ma jednak coś w sobie – jest przede wszystkim dowodem na to, że Jarre bardzo wcześnie pojął, jak szybko futurologia może się zamienić w nostalgię. Kiedy miałem okazję z nim rozmawiać (wykorzystuję szansę, żeby wkleić tę krótką rozmowę na drugi blog), na pytanie, czy aby nie odczuwamy nostalgii za dawną SF, Jarre odpowiedział: – Tak. Jedną z rzeczy, które mnie jako artystę najbardziej zainspirowały, było wspaniałe zderzenie walca Nad pięknym modrym Dunajem Straussa z widokiem statków kosmicznych, które pokazał Kubrick w 2001: Odysei kosmicznej. To przenośnia czasu – stoimy w jedną nogą w przeszłości, w nostalgii za XIX wiekiem, a drugą – w przyszłości.
Oryginalna Oxygene – z nawiązaniami do klasyki i pasją do brzmieniowych eksperymentów, a przy tym sporymi ograniczeniami technologicznymi – ma dziś trochę tamtego klimatu. W części trzeciej, wydanej jeszcze pod koniec ubiegłego roku, zostało go niewiele. Syntezatorowe arpeggia – choć JMJ zgromadził tu imponujący zestaw instrumentów – na Oxygène 3 pachną tanizną. A przynajmniej mogą się przy tamtych wydawać lekko krzykliwe. Pogłosowe plug-iny zdradzają cyfrową obróbkę materiału i zmieniają brzmienie, które nie jest już tak ciepłe, ale również nie tak zwarte jak w oryginale. W wielu momentach odstaje tu mocno pierwszy plan – z dość, niestety, banalną melodyką. Melodia wyróżnia oczywiście promujący album Oxygène 17, poza tym warto zwrócić uwagę na schodzący w rejony ambientu Oxygène 18.
Mellotron i charakterystyczne dla brzmienia Jarre’a syntezatory Yamaha serii CS (oryginalny album z 1976 r. był eksplozją analogowej polifonii) pomagają na nowo zbudować potężne, mięsiste tło. Gorzej z detalami. Owszem, są momenty – choćby nawiązujące do oryginału efekty w 16. części czy wejście organów w części 20. A potem powrót do przykurzonego oryginalnego Oxygène wśród dźwięków burzy. Słabo znoszę to podniosłe zakończenie. Jarre powinien dać oryginał do remiksu jakiemuś Fenneszowi, jeśli już chce świętować 40-lecie, a nie wydłużać serię samemu, skoro nie ma do dyspozycji nawet jednego tematu o sile tych z Oxygène. Wolał jednak zakończyć trylogię, czy raczej – biorąc pod uwagę ostateczną formę sprzedaży – trzypak.
JEAN-MICHEL JARRE Oxygène 3, Columbia 2016, 6/10
O ile Jarre odcina kupony, ale przynajmniej zachowuje twarz, to wydana właśnie Return to Ommadawn Mike’a Oldfielda jest płytą, w której wydanie w XXI wieku właściwie trudno uwierzyć. Próbę kontynuacji Oldfield – w czasach publikacji oryginału, albumu Ommadawn (1975), genialny 20-latek, multiinstrumentalista i diablo zdolny aranżer działający blisko ciekawego grona muzyków sceny Canterbury – podejmował już w stosunku do Tubular Bells. I też z nie najlepszym skutkiem. Cała jego seria płyt opartych na dużych, epickich formach, które w latach 70. sprzedawały się wprost sensacyjnie, zarobiła na masę innych wartościowych tytułów w katalogu Virgin, ale zestarzała się pod jednym względem: Oldfield składał te utwory metodą Cubase’a i innych pochodnych edytorów, czyli dawał się ponieść prostej multiplikacji partii coraz to bardziej egzotycznych instrumentów. Po latach jednak przyszedł Cubase i takie cuda dało się robić hurtowo, co mocno podkopało konwencję, zmieniając ją w uciążliwą formułę.
Ommadawn od Tubular Bells odróżniał stopień rzewności i pójście w kierunku New Age. Fragmentów nowej płyty słucha się więc trochę jak ścieżki instrumentalnej z nieopublikowanego albumu Enyi. Poza tym, że w ogólnej wizji bardzo dokładnie naśladuje oryginał Oldfielda – wiadomo, że będzie fletnia Pana, że wcześniej czy później wejdą afrykańskie bębny. Wiadomo, że Oldfield popisze się grą na kilkunastu instrumentach, zagra na buzuki, że wreszcie wielokrotnie skontrastuje ze sobą folkowe partie akustycznej gitary z przeszywającym brzmieniem swojej gitary elektrycznej – rozpoznawalnym jak mało które, tego mu odbierać nie należy! Że dogra dość mechaniczne, ale też charakterystyczne jednak, pochody na basie. Wiadomo, że będzie to miało klimat celtycki, koloryt fantasy, ale i potencjał mocnego środka nasennego (tu szczególnie w drugiej części).
Proszę nie odbierać tego jako taniej złośliwości – bo Oldfield w swoim pokoleniu nie był odludkiem, a talentem rzeczywiście przeganiał kolegów – ale wśród trzech ulubionych płyt, na których się pojawia, umieściłbym dwa albumy Roberta Wyatta i jeden Kevina Ayersa. A już na pewno nie zachęcałbym do zakupu Ommadawn, szczególnie tych, którzy mają już na półce Tubular Bells. Zakup Return to Ommadawn to byłaby jeszcze większa ekstrawagancja, o być może nawet kampowym potencjale. To płyta, przy której trudno wprost uwierzyć w pewną sekwencję pomysłów – od każdego motywu (a jest to muzyka w jasny sposób złożona z sekwencji takich motywów) do nowego biegną tylko dwie ścieżki. W kierunku „ckliwiej” lub „bardziej pompatycznie”. Aż do finału, gdzie wspólnie wybrzmiewają gitara akustyczna i elektryczna oraz fletnia Pana (między innymi), jest to dla mnie niestety album coraz bardziej denerwujący.
MIKE OLDFIELD Return to Ommadawn, EMI Virgin 2017, 3/10
Komentarze
Bartku, pytanie trochę prywatne – czy zajmowałeś się kiedyś produkcją muzyczną? Zauważyłem, że często zwracasz uwagę na sprawy techniczne, np. jakie wykorzystano modele syntezatorów, jakiego użyto oprogramowania, etc. Pytam z ciekawości, bo często dziennikarze muzyczni nie orientują się w „arkanach tworzenia” 😉
@Pneumokok –> Rzeczywiście, sporo czasu spędziłem na rozpracowywaniu syntezatorów, sekwencerów i samplerów, również tych całkiem hardware’owych, trochę też – w ogólnym zarysie – produkcji muzycznej, wprawdzie wiele lat temu i bez rynkowych efektów (na szczęście skończyło się na demówkach wysyłanych do rubryki oceniającej produkcję w „Future Music”), ale dzięki temu mam trochę informacji na ten temat. Zresztą, niezależnie od tamtego epizodu, właściwie zawsze byłem zainteresowany technologicznymi aspektami muzyki, więc miło, że zauważasz. 🙂
Dzięki za odpowiedź! Tak myślałem. Jak dla mnie mógłbyś wtrącać jeszcze więcej dygresji technologicznych do recenzji. Chociaż wiem, że dla osób niezaciekawionych tematem to równie fascynujące jak opisy przyrody w powieściach… Gdybyś w tej chwili zaczynał zabawę z produkcją muzyczną, moglibyśmy chyba zapomnieć o Polifonii (szczególnie tak regularnie prowadzonej). Software’owe wersje klasycznych/kultowych syntezatorów brzmią już teraz naprawdę niesamowicie (nie wiem, czy miałeś okazję sprawdzić np. najnowsze Arturia V Collection). Jarre bardzo ciekawie o tych sprawach opowiada (ostatnio, tzn. jakiś rok temu, chyba właśnie w „Future Music”? albo „Music Tech”?), więc bardzo lubię go słuchać… ale tylko w wywiadach. Ten wklejony utwór brzmi jakby został zrobiony za pomocą dwóch darmowych plug-inów..
Też uważam, że Jarre świetnie się zna na pracy nad dźwiękiem. Tym bardziej dziwi mnie, że zostawia niedoróbki we własnych utworach – ale wydaje mi się, że on ma inny problem – próbuje się wczuć (zupełnie niepotrzebnie) w to, jak „młodzież” by dziś to zrobiła. Co do syntezatorów – ostatnio nie praktykuję. Rzeczywiście: albo pisanie, albo granie. Zostawiam sobie na emeryturę 😉 Ale sprawdzę przy najbliższej okazji tę Arturię. Choćby w jakimś demo na YT.
Dobrze się czyta recenzje tutaj. Autor wie o czym pisze. W recenzowaniu muzyki przez dziennikarzy brakuje mi zawsze podstawowej wiedzy na temat produkcji, terminologii muzycznej, sprzętu. Większość bazuje na emocjach, a to za mało. Ktoś powie – muzyka to emocje, nie każdy jest muzykiem, nie każdy musi znać się na sprawach teoretycznych. Słuchacz tak, ale czemu nie wymagamy tego od dziennikarzy, którzy częstokroć nie mają pełnej świadomości co słyszą i nie potrafią tego wnikliwie lub poprawnie opisać (koncentrując się na tekstach piosenek, samej muzyce pozostawiając mniejszą część). Użyte w powyższej recenzji terminy: arpeggia, melodyka, plug-iny, itp. to takie dobry przykład ma kompetencję. Autor wie, co słyszy.
Bardzo przepraszam, że wracam do starego wpisu, ale wysłuchałem wczoraj najnowszej płyty Oldfielda i muszę przyznać, że zrobiło mi się potwornie smutno. Płyta jest wtórna wtórnie i czerpiąca z wzorców, które jak się wydawało autor już sam przenicował do ostateczności. I prawdę powiedziawszy nawet trójka w ocenie to za dużo.
I pewnie bym sobie tym głowy nie zawracał, gdyby nie pamięć. Znów muszę odnieść się do odległej przeszłości czyli lat 80. Wtedy to w polskiej telewizji został pokazany dokument bodajże BBC o tytule, który brzmiał chyba „Historia rock’n’rolla”. Dokument pochodził z lat 70. Jego polskim lektorem był Wojciech Mann, który z tego, co pamiętam wygłosił nawet słowo wstępne, w którym ostrzegł, że wiele opinii przedstwionych w filmie dziś już ma się nijak do muzycznej rzeczywistości.
Twórcy filmu pokazali różne ważne zjawiska w muzyce końca lat 60 i 70. W finale jako podsumowanie pojawił się Mike Oldfield i jego „tubular bells”. Człowiek który miał wyznaczać nowe kierunki, ba być może nawet zbawić muzykę. To był z tego, co pamiętam b. dobry dokument, oglądało się go w schyłkowym PRL-u z rozdziawioną gębą. Ale oprócz tego, że pokazał on mi wiele nieznanych jeszcze wtedy dla mnie zjawisk muzycznych, pozostał w pamięci jako przestroga przed wypowiadaniem kategorycznych sądów nie tylko na temat muzyki, zachłystując się chwilowymi modami czy fascynacjami.
„pozostał w pamięci jako przestroga przed wypowiadaniem kategorycznych sądów nie tylko na temat muzyki, zachłystując się chwilowymi modami czy fascynacjami.”
Ale z drugiej strony brakuje ci tego, że ci, co zajmują się muzyką obecnie, są niewiarygodni w swych ocenach, zwykle zachowawczy z uwagi na powiązania towarzysko-zawodowe z koncernami płytowymi czy samymi wykonawcami?
Ale to co innego. W tym filmie było wiele obrazów. Dla gówniarza, który miał może z 12 lat i słuchał rocka w małym prowincjonalnym miasteczku to były obrazy jak z innej galaktyki. Bo widziałem swoich ówczesnych idoli. Tymczasem tak na prawdę w pamięci pozostał mi jeden obraz. Młodego Mike’a Oldfielda z bujną czupryną, wykreowanego w tym filmie na kogoś, kto miał wyznaczyć w następnych latach muzyczne ścieżki. Już wtedy wiadomo było, że nie wyznaczył, że muzyka poszła w zupełnie innym kierunku, o czym zresztą w „pogadance” wspomniał Wojciech Mann. A i sam Oldfield za chwilę wypuścił hity jak Moonlight shadow” czy „To France”.
I morał z tego był taki, że może w przypadku młodych artystów, co ledwie dwie płyty mają na koncie, albo i tylko debiut nie namaszczać ich na nowych bogów. Bo takich bogów muzyka znała już dostatecznie wielu.
Czymś jeszcze innym jest jednak tak zwana wiarygodność braci recenzenckiej, która pisze nie jak jest, ale jak być powinno. Z różnych powodów (bo na przykład wykupiony jest patronat, albo chodzi o układy towarzyskie czy zawodowe) To osobny i obszerny problem, tym bardziej, że dotyczy nie tylko muzyki, ale i ważnej dla mnie literatury czy jeszcze ważniejszego teatru. Pewnie także i sztuki i jeszcze innych dziedzin.