Zupełnie nieznany mi artysta

Nic złego nie może się wydarzyć 18 stycznia. Mam swoją małą teorię związaną z tym dniem opartą na własnych wieloletnich doświadczeniach, więc gdy zobaczyłem, że płyta Boliden ukazała się tego dnia, uznałem to za dobry znak. [tu Google pewnie wklei wam z automatu reklamę „Nieznanego Świata”] Nie mam zielonego pojęcia, kim jest José Delgado – poza tym, że mieszka w Barcelonie i nagrywa dla brytyjskiej firmy Seagrave (mają na koncie jeden tytuł polskiego Micromelancolié), że swoją muzykę lubi wydawać na kasetach i że na Bandcampie dotąd mało kto się nią interesował. A że wśród zainteresowanych był szef śledzonego przeze mnie labelu Czaszka (przy okazji: niezła kompilacja okolicznościowa tutaj), pojawiła się i na moim celowniku. I tak słucham już trzeci dzień nieznanego mi muzyka z Bandcampu, nie wiedząc nawet, kim jest. Czyli prawdopodobnie robię coś bardzo charakterystycznego dla XXI wieku. A stąd już tylko krok dla rzeczy równie w XXI wieku banalnej, czyli… Tak, zgadliście, będę się dzielił.

Boliden ma konta na Twitterze i Facebooku, które – jak to bywa z takimi kontami – nie czynią słuchacza nawet odrobinę mądrzejszymi. Powiedziałbym, że nawet głupszymi. Bo jeśli artysta linkuje do jedynej recenzji jego płyty, jaką wyrzuca przy pierwszym wyszukiwaniu Google, a recenzja w euforii zapowiada od razu jeden z albumów roku, zachodzą uzasadnione podejrzenia, że pisał to co najmniej ktoś z rodziny. Tym większą ulgę przynosi zawartość płyty – właściwie łatwiej się jej słucha niż opisuje. To drugie trudno przyjdzie bez machania określeniami obowiązującymi na Rate Your Music czy Last FM. Bo utwory Delgado to albo szemrzące krajobrazy dźwiękowe z pogranicza ambientu czy ambient techno (Water Prism, poprzedni materiał Landscape and Memory przynosił więcej takich fragmentów), albo rozmazana muzyka idąca w stronę shoegaze’u, jak u Simona Scotta, czy – przy nieco mocniejszym kręgosłupie basowym (choćby w Somewhere) – w kierunku bliskim na przykład Pan American. Bez nachalności, z pożądanym w dzisiejszej muzyce elektronicznej elementem abstrakcji, czasem też wysamplowanymi strzępkami wokali, pociągających w Breeze, a z lekka denerwujących w PS10. Potem głos – czyżby samego artysty? – wróci w kończącym zestaw Missing.

W długiej albumowej formie Delgado, który (sądząc po jednym jedynym zdjęciu, w kurtce, kapturze i bez kontaktu wzrokowego) nie wygląda mi na szczególnego ekstrawertyka, trochę się gubi. Przynajmniej w drugiej części płyty, która fizyczną postać, stosownie do nieco spłaszczonej dynamicznie formuły i ocieplonego brzmienia, przyjęła właściwie jako kaseta. Ale to bardzo obiecująca muzyka człowieka, któremu wypada życzyć, żeby cała seria tekstów wyrwała go na zawsze z dzisiejszej anonimowości. Szczególnie jeśli będzie nagrywał takie płyty jak ta czy jak nieco bardziej żwawa, opublikowana przez Chemical Tapes (ci zaliczyli aż dwa tytuły Micromelancolié, w tym duet z Fischerle) Meta. W każdym razie po tygodniu oswajania się z Boliden Surfaces ciągle brzmi nieźle i zaprowadziła mnie już nawet, co w sumie charakterystyczne dla naszych czasów, do dalszych wydatków na Bandcampie i kolejnych nieznanych artystów.

BOLIDEN Surfaces, Seagrave 2017, 7/10