Jak oszukał mnie rock progresywny
Weekend bez muzyki raczej nikomu nie grozi. Zamyka się tegoroczna Warszawska Jesień – parę mocnych akcentów na zakończenie dyrektorskiej kadencji Tadeusza Wieleckiego, więcej pisała o tym Dorota Szwarcman. NInA z kolei otwiera wystawę poświęconą polskiej sztuce field recordingu Polish Soundscapes, której poziom gwarantują osoby kuratorów: Marcina Barskiego i Marcina Dymitera. W Warszawie zaczynają się właśnie Szalone Dni Muzyki, za chwilę inne imprezy. A skoro piątek, to i nowe płyty już są. Dużo nowych płyt. Nie mogłem się powstrzymać przed parokrotnym przesłuchaniem jednej z nich. Też zaczyna się od field recordingu, ale uwaga, można się dać oszukać!
Jeśli myślicie, że ten field recording to cokolwiek wnoszącego, muszę Was rozczarować. Nic się nie zmieniło w tej branży od Grantchester Meadows. Słowem: parę sekund dźwięków ptaszków i odgłosów z łąki w rozbiegówce utworu. I jest to niestety sygnał tego, czym będzie cała nowa płyta grupy Marillion. I czym jest dziś zjawisko zwane w latach 70. rockiem progresywnym. Drugi w historii grupy album z brzydkim słowem w tytule (Fuck Everyone and Run – muzycy tłumaczą to trochę zbyt pokrętnie jak na mój gust: Whilst the album title itself is certainly provocative, it’s not meant to be offensive) po Fugazi – znów sprytnie ukrytym w akronimie – nie jest w żadnym razie płytą przełomową.
Tutaj dwie ważne uwagi dla ewentualnych nowych czytelników, którym może przyjść do głowy podważać moje kompetencje:
1. Nie, nie poznałem grupy Marillion wczoraj, śledzę jej twórczość od 30 lat, moja wypowiedź na temat rocka progresywnego nie będzie też miała charakteru wjazdu na obce mi terytorium, można nawet powiedzieć, że byłem w znacznym stopniu z tą muzyką związany, szczególnie w latach 90.
2. Tak, jestem i od początku byłem przeciwnikiem zmiany frontmana Marillion, która – choć z dzisiejszej perspektywy należy do starożytności – ciągle odciska mocne piętno na tym, co zespół gra i jak gra.
Podzielony na kilka cykli kompozycji (wiem, istnieje pojęcie suity rockowej, ale tu mamy w większości elementy dość jednak niezależne) FEAR przynosi mi odpowiedź na pytanie, które zadawałem sobie praktycznie od czasów Brave – co nie działa, skoro powinno. W końcu Fish – o czym przekonały jego dalsze działania solowe po odejściu z grupy – nie był jakimś muzycznym wizjonerem. A Steve Hogarth zasadniczo nie śpiewał gorzej. Problem polega na tym, że pod wodzą Hogartha Marillion emocjonalnie wszedł w erę garnituru. Z nieokrzesanego romantyzmu czasów Fisha (jak pewnie pamiętacie, garnitury były figurą jego tekstów) wszedł w epokę dojrzałości i profesjonalizacji. Stał się zarazem bardziej płaski, wypolerowany i jednorodny, prezentując muzykę czasem i obfitą brzmieniowo, ale przewidywalną konstrukcyjnie, a przede wszystkim pozbawioną odwagi wystawiania się na błąd czy na śmieszność (emocjonalny ładunek pierwszej płyty Marillion bywał traktowany jako kuriozalny, ale był przynajmniej wyrazisty – podobnie było z innymi płytami z okresu z Fishem). Czyli – uogólniając – woli eksperymentowania.
Nowy album Marillion, omawiany już tu i ówdzie hasłami „najlepszy od XX lat”, trzyma się moim zdaniem na dwóch filarach. Z jednej strony – kompozycji Living in FEAR, zgrabnie kondensującej emocje w sześciu minutach, kumulującej je we współcześnie brzmiących rockowych refrenach, które jednak – jeśli pominąć charakterystyczny styl solówek Steve’a Rothery’ego – właściwie równie dobrze mógłby nagrać Coldplay. Z drugiej – na dwóch końcowych akcentach cyklu The Leavers, które przynoszą najwięcej klasycznego brzmienia Marillion, z dość dynamicznymi wejściami sekcji oraz charakterystycznym wyciskaniem siódmych potów ze stratocastera. To ostatnie zamieni się w zarzynanie w mocniej wypełnionym egzaltacją (gniew na tle polityczno-ekonomicznym) The New Kings, które zwieńczy nam zresztą kolejny field recording – dźwięk przelatującego z kanału na kanał samolotu. Czyli również element przetrenowany choćby na płytach Pink Floyd.
Czepiam się takich detali jak efekty dźwiękowe, by zwrócić uwagę na coś, co nowa płyta Marillion ilustruje idealnie – na kłamstwo, w jakie obrócił się rock progresywny. W początkach lat 70. jeszcze realnie szukający nowych środków wyrazów, nowych form. Z cytatami z muzyki poważnej, zmianami metrum, szukaniem nowej wirtuozerii i wprowadzaniem do rockowego świata kolejnych instrumentów. W latach 80. młodsi wykonawcy próbowali zrekonstruować pomysły Genesis, Pink Floyd czy King Crimson z poprzedniej dekady, a czasem (Clutching at Straws) wyrwać się w stronę jakiejś nowoczesnej formuły, stworzyć formę pośrednią, już nie tak symfoniczną, ale i nie do końca typową dla rocka tamtych czasów. Tymczasem tutaj Marillion pokazuje, że rozwojowość – jakkolwiek pojętą – ma gdzieś. I że pragnie ogrywać dalej to twarde, prosto akcentowane 4/4 z crescendami, które wyeksploatował i w pewnym sensie nawet skarykaturował post-rock. Nie chce zaglądać do innych gatunków na tyle, by się czegoś nauczyć, ani rozszerzać w istotny sposób palety instrumentów. A gdy próbuje wyjść w stronę elementu, którego jeszcze nie brał na warsztat – jak w minimalistycznym intro The Leavers – to okazuje się, że z minimalistycznej repetycji wychodzi przepych. Owszem, Mark Kelly zmienił zestaw barw, Pete Trewavas nieco zmienił brzmienie basu w ciągu ostatniego 20-lecia. Ale trzeba mieć się czym zachwycać, by okazać zachwyt, a kredyt (skoro już mówimy o tym, że tak dużo jest strachu o współczesną ekonomię w tekstach z albumu) zaufania dla tego zespołu u mnie wyczerpał się już na początku nowego wieku.
Nie jest to album tak po prostu nieudany, pod każdym względem i na każdym odcinku, wiele osób się pewnie w nim odnajdzie, ale sam wyrosłem z fanowskich emocji i z większą chęcią niż o tychże emocjach porozmawiałbym dziś o tym, jak głębokim oszustwem jest kreowanie wizji progresywności – jakkolwiek rozumianej – wokół tego typu albumów. Możemy mówić o elegancji, gracji, niezawodności, ale nie o inwencji. Dwie trzecie dyskografii Marillion to z tego punktu widzenia szafa pełna garniturów.
MARILLION FEAR, EarMusic 2016, 5/10
Komentarze
Trzy sprawy Bartku, bo spreparowałeś ciekawy tekst.
1. Zawsze mnie nurtowało, kto był autorem terminu „rock progresywny” i kiedy oraz gdzie po raz pierwszy był użyty? Wiesz może?
2. PINK FLOYD nie wykorzystali odgłosu przelatującego samolotu, tylko helikoptera… Było to na albumie „The Wall”… Odgłos przelatującego samolotu pojawił się za to w filmie „The Wall” Alana Parkera. Przynajmniej na tak mi się wydaje, o ile pamięć nie szwankuje…
3. MARILLION bardzo lubię z pierwszej ich płyty, którą uważam za jedną z lepszych z okresu tzw. drugiej fali brytyjskiego progrocka. „Fugazi” też jest niezła, ale już trochę słabsza od pierwszej.
O tym, że twórczość Marillion nie ma i nigdy nie miała nic wspólnego z jakąkolwiek muzyczną progresywnością nie ma sensu dyskutować. To oczywiste. Mniej przy tej okazji bardzej nurtują pytania o progres/ postęp w muzyce, czy sztuce w ogóle. Czy malarstwo ekspresjonistyczne było postępowe w stosunku do twórczości mistrzów renesansu? Czy Prokofiew był progresywny wobec Monteverdiego? Czy King Crimson wyznaczał nowe, wyższe stadium rozwoju muzyki w stosunku to Roberta Johnsona? Właściwie co miałoby być kryterium postępu w muzyce? Poziom skomplikowania kompozycji? Struktura rytmiczna? Harmoniczna? Melodyczna? Stworzenie czegoś nowego, wczesniej nie znanego? Czy pojęcie zmiany, nowości w muzyce, sztuce jest równoznaczne z pojęciem posępu? Wątpię ….
tech-no-logic
23 września o godz. 19:10 1154171
Doszukiwanie się progresywności w terminie „rock progresywny” jest tak samo niedorzeczne, jak doszukiwanie się „przemysłu” w „muzyce industrialnej”.
Rafał KOCHAN ->
1.Słyszałem,że podczas jednego z wywiadów prasowych Robert Fripp zapytany o to, jak określiłby graną przez siebie muzykę użył terminu „progressive”. Ale czy był pierwszy, nie wiem
2.Na The Wall jest i samolot (końcówka „In the Flesh”) i helikopter („The Happiest Days of Our Lives”)
@tech-no-logic –> Też mi się wydaje, że jest jedno i drugie. Ogólnie jest tam sporo tego typu efektownych dźwięków.
@Rafał KOCHAN –> W punkt z tym doszukiwaniem się. A najbliżej źródła udało mi się to namacać w okolicach klubu miłośników progressive rocka działającego w Wlk. Bryt. w 1969 roku: https://en.wikipedia.org/wiki/Friars_Aylesbury Uwaga! Tutaj wizytówka, chyba z prapoczątków: http://www.aylesburyfriars.co.uk/phaseo33.jpg Żeby było zabawniej, na pierwszym koncercie klubowym wystąpił bluesowy gitarzysta Mike Cooper, który do dziś robi takie rzeczy, że mógłby zawstydzić nie tylko Marillion. 🙂
Aaa, faktycznie z tym samolotem. Jednak pamięć już nie ta…. a przecież setki razy słuchałem tej „The Wall”.
A co do terminu „rock progresywny”, to sądzę, że z początku miał ambicję ogarnąć temat wykonawców, którzy mieli ambicję poszerzyć formułę muzyki rockowej. A było to przecież gdzieś w drugiej połowie lat 60. Z początku chyba był ten termin synonimem „awangardy rocka”, choć pewnie nikt oficjalnie wówczas o tym tak nie pisał. Tak czy owak doszło do tego, że pod koniec lat 70. terminy „awangarda rocka” i „rock progresywny” straciły swoje pierwotne znaczenia (jak większość chyba umownie przyjętych nazw gatunków muzycznych). Nie jest moim zdaniem żadnym problemem to, że taki np. ART BEARS nie ma związku z realną „awangardą”, jak i MARILLION z „progresywnym rockiem” – oba terminy zaczęły przecież służyć jedynie do określenia pewnej tożsamości estetycznej w obrębie określonego gatunku muzycznego. Problem jest jednak to, tego typu terminy wykoleiły wrażliwość odbiorców, którzy pozamykali się w tych swoich klatkach umysłowych, czyniąc ze swoich idoli obiekty kultu i tworząc jakieś fałszywe etosy. Zresztą ta tendencja nie dotyczy tylko tych dwóch gatunków muzycznych. Zjawisko to w ciekawy sposób ukazuje nam mechanizmy deficytu naszej wyobraźni oraz piętrzących się ograniczeń mentalnych.
RUSH
Kandyjskie trio, bez watpienia, moj nr 1 progresywnego rocka
(ach te szufladkowania!)
W Szwecji uzywa sie nazwy progg (podwojne -gg)
(Blå Taget, Hoola Bandoola Band, Kebnekajse) i rozni sie od brytyjskiego.
__________
RUSH, „Red Sector A”
https://www.youtube.com/watch?v=3QmZAvZjpsE
ozzy
24 września o godz. 17:15 1154176
Wokal frontmana tej grupy niszczy wszystko.. Nawet kartofle w moim domu gniją, gdy słychać ten głos. To właśnie m.in. dzięki tej formacji doszło do upadku muzyki rockowej, a już na pewno do karykatury ambicji rockmanów, którzy chcieli zrobić z tego rodzaju muzyki jakiś artystowski wymiar.
@Rafale,
to jest Twoje zdanie, z ktorym nie zgadzam sie merytorycznie ale szanuje Twoja wypowiedz. I tak kazdy z nas pozostanie przy swoim zdaniu. Upadek muzyki rockowej m.in. za przyczyna Rush (?)
pozdr.
ozzy
24 września o godz. 20:48 1154178
Oczywiście, że to jest moje zdanie. A niby czyje miałoby być, skoro ja je formułuję? Oczywistym jest też, że pozostaniemy przy swoich opiniach. Czy ty, jak z kimś dyskutujesz, to po to, by kogoś przekonywać do swego zdania? Agonia muzyki rockowej nastąpiła w drugiej połowie lat 70. m.in. dzięki takim zespołom, jak RUSH, PINK FLOYD, ASIA i wielu innych. A punk był jej łabędzim śpiewem. Cały rock jest trupem i ma od wielu lat takie samo znaczenie dla progresu kultury, jak wodewil czy jakaś inna muzyka barokowa.
PS.Co to znaczy, że nie zgadzasz się merytorycznie?
Rafal,
Staram sie nie przekonac kogos, zwlaszcza gdy idzie o muzyke czy tez inne sektory kultury. Wiem, ze kazdy z nas pozostanie przy swoich gustach. Nie oznacza to, ze bezkrytycznie przyjmuje kazda nowa plyte.
Merytorycznie (dotyczacy sedna sprawy) rock poczawszy od Elvisa Presleya, Chucka Berry, Buddy Holly czy tez Jerry Lee Lewisa az poprzez The Rolling Stones, czy tez heavy metal i punk az po rozne wersje bluesowo-rockowe (ilez tych fuzji genre!) az do dzisiaj, ot, chociazby The Black Keys czy tez Thee Oh Sees. Niedawno dostalem pieknie wydany box z Sex Pistols, Live´76 (UMC) koncerty z Manchester, Islington, Chemsford i Burton upon Trent (poczatki tej grupy i zupelnie odmienny punk anizeli amer. Ramones czy tez New York Dolls – polityczny z „Anarchy in the UK”, ktorym grupa rozpoczynala koncerty) – ten labedzi spiew przypada mi do gustu.
Czy rock ma jakies znaczenie dla progresu kultury? A mis miec? Muzyke barokowa tez slucham – gorzej juz z wodewilami i – jak to pisales na sasiedzkim blogu – Foggiem i innymi „starszymi panami” (nie slucham, bowiem to moj brexit music )
To tyle.
PS czasami przypominasz mi swoimi polemikami niesfornego Zyzia (Kaluzynskiego), ktory zawsze sie dziwil, ze w Polsce istnial klub krytykow teatralnych, gdy tymaczasem
-jak wyrazil sie Kaluzynski – „jest nie wiecej niz dwoch, trzech krytykow”.
ozzy
25 września o godz. 13:34 1154180
Merytorycznie, to wymień mi choćby 5 płyt z szeroko pojętej muzyki rockowej po 2000 roku, które ustanowiły nową jakość w tej muzyce; które okazały się ważnym punktem odniesienia w kulturze, a przynajmniej okazały się istotnym głosem dla swego pokolenia; które zamanifestowały coś więcej niż dobry warsztat wykonawczy…
Rock oczywiście nie musi żadnego znaczenia dla progresu kultury i taki jest jego banalny koniec, że właśnie nikt nic nie musi – ani z twórców tej muzyki, ani jej odbiorców. Problem w tym, że muzyka rockowa powstała i swój szczyt osiągnęła w wyniku imperatywu „przymusu”… przymusu zamanifestowania tego, czego nie było w otaczającej rzeczywistości, i przymusu wyrażenia czegoś, z czym na co dzień młody człowiek nie był zaznajomiony przez swoją rodzinę, szkołę i media.
Dlatego od wielu lat ta muzyka jest trupem, bo jej twórcy niczego nie muszą i niczego nie dostrzegają. Stała się jedynie zwyczajną, estetyczną maskotką wąsatych wapniaków, którym sentymentalnie przypomina ich lata młodości. Myślę, że odbiorca tej muzyki powinien mieć nieco bardziej wygórowane wymagania.
@Rafale
no i wreszcie tekst, jakiego sie nie spodziewalem po Tobie – jasny i rzeczowy. Bez emocjonalnych ornamentow. Mam trudnosci ze znalezieniem owych 5 albumow, ktorym przypisujesz wymienionen cechy. Za bardzo orbituje wokol doskonalosci warsztatowych muzykow.
Z koncowa sentencja sie zgadzam.
Pozdrawiam.
PS moj syn, 14 letni, gra na gitarze, jest uczniem szkoly muz. o profilu rozrywkowym. Oczywiscie The Beatles to jego no. 1 ale, co mnie zaciekawilo – otoz on jest zafascynowany gra na gitarza Keitha Richardsa i jego proweniencje muz. od rocka i country az po blues (Merle Travis,Chuck Berry, Muddy Waters). A Geddy Lee to jego guru basista.
ozzy
25 września o godz. 15:36 1154182
A co zwykle nie wypowiadam się jasno i rzeczowo? Nieważne.. . Dla mnie „doskonałość warsztatowa” (i każda inna) w sztuce (i nie tylko w niej) jest niepożądanym stanem… A wręcz jest czymś, co szkodzi tejże sztuce.
No nie ma co się oszukiwać, że rock progresywny jest progresywny tylko i wyłącznie z nazwy. Marillion od dłuższego czasu stoi w miejscu, choć moim zdaniem i tak jeszcze da się tego słuchać w odróżnieniu od masy grup, które tak naprawdę tylko i wyłącznie kopiują rozwiązania i patenty z lat 70-tych.
Byłem ostatnio na jednym z polskich koncertów King Crimson i muszę stwierdzić, że to jedyny chyba zespół z kategorii progresywnych, który tak naprawdę poszukiwał, zmieniał się i zmieniał swoją muzykę i który nie popisywał się techniką. Nawet ta trasa, mimo iż repertuarowo skupiona na „starociach” udowadnia, że i te starocie da się zaaranżować inaczej i nie odgrywać nuta w nutę jak to ma miejsce wśród większości „klasyków” niestety…
Ta dyskusja na fb fantastyczna. Również zgadzam się z poglądem, że nazwa progresywny w odniesieniu do rocka nie ma nic wspólnego ze znaczeniem tego słowa. Rock kiedyś-progresywny powinno się pisać, a już na pewno myśleć.
Natomiast w przypadku King Crimson, choć jest to jeden z bardzo niewielu zespołów, których twórczość doceniam zarówno przy starych płytach jak i nowych, nie jest już rockiem progresywnym. Panowie, mistrzowsko opanowując warsztat, popisują się nim i pracują na formach i środkach wyrazu już znanych. Progresja kojarzy mi się z poszukiwaniem nowych rozwiązań. King Crimson, choć błyskotliwie interpretuje swój historyczny dorobek niczego nowego nie przedstawia. Zresztą wcale nie musi.
Jako człowiek, który nie dość, że lubi rock „progresywny”, to jeszcze w nadziei lepszego muzycznego jutra śledzi intensywnie nowości zapewne nie powinienem zabierać głosu w dyskusji bo jeszcze kogoś zatrwożę. Tym bardziej, że nie znam opisanej przez Bartka płyty. ale nie ukrywam chętnie poznam. Ale o tym później.
Tytułem wstępu wspomnę, że mój 18-letni syn słucha muzyki dość szeroko i w swojej „bazie” ma nawet postprogowe złogi. Ale on zdecydowanie ma wywalone na definiujące muzykę spory, a gdybym mu powiedział, że rock się skończył w dawno temu, spojrzałby na mnie jak na wąsatego wapniaka.
Co do Marillion to muszę przyznać, że mam ogromny sentyment do tej formacji, ale podobnie jak Bartek do jej wcielenia z Fishem. Ów sentyment być może wziął się stąd, że jak dziś pamiętam jesienny MiniMax, podczas którego Kaczkowski zaprezentował debiutancką płytę. To było jak uderzenie obuchem. I nie było to tylko moje odczucie, bo zaraz potem poszedłem na awangardowy spektakl grany w moim małym mieście w ramach pewnego festiwalu i po jego zakończeniu zamiast się spierać o sztukę mamrotaliśmy o Marillion.
„Script…” zaczynał się genialnie i kończył równie mocno, a w środku dostawało się po głowie za sprawą „Chelsea Monday”. No i trzeba przyznać, że Fish był rzeczywiście autentyczny w swojej złości i śpiewanych tekstach. Ciekawie w tym kontekście brzmiały demówki, które kiedyś na antenie puszczał bodajże Beksiński (!), które często były nagrywane jeszcze zanim Fish dołączył do zespołu, albo pierwsza wersja „Grendel”. To były surowe, chropowate kawałki, które miały w sobie pomimo innej estetyki, podobnie jak cała nowa fala czy punk (wiem, za daleka paralela), gniew antythatcherowski , albo jak kto woli brytyjski, tamtych czasów. Jeśli popłynąłem za mocno, sorry owe unikalne jak się wydaje, nagrania mam na starych kasetach i nie słuchałem ich pewnie z 25 lat.
Ale to się skończyło i dziś z perspektywy muszę przyznać, że Fish miał rację odchodząc po „Clutching…” bo zespół był już w takim miejscu, że pozostało tylko odcinanie kuponów i liczenie kasy na koncie. Późniejsze dokonania Marillion śledziłem już bez ekscytacji, a głos Hogartha według mnie brzmi miękko, aksamitnie i cokolwiek płaczliwie więc jak on może śpiewać zaangażowane teksty. Kobiety to jednak kochają. Ja mniej, co nie oznacza, że SH jest słabym wokalistą.
Nowej płyty posłucham bo skoro ludzie, którzy siedzą w temacie twierdzą, że to najlepsza płyta od 25 lat to sprawdzę. Bo choć stary prog lubię, to już tego, co się w nim dzieje obecnie kompletnie nie śledzę. Ale wiem, że są tacy, co się ekscytują. A ja ich słucham z uwagą. Podobnie jak słucham i czytam z uwagą wszystkich, którzy piszą o współczesnym r’n’b i hip-hopie i czarnej muzyce i Bóg wie jeszcze jakiej i którzy zachwycają się dziełem np. Franka Oceana. Ja tego nie czuję, ale szanuję, bo inni widzą, to czego ja w swojej ograniczoności dostrzec nie potrafię. Myślę, że Bartek nie czuje nowego Marillion (to nie jest zarzut) jeszcze bardziej niż ja, stąd złość i bęcki jakie na niego spadły od tych, co czują. Zawsze możesz ich odesłać na stronę onet.pl i pokazać, że Ty obszedłeś się z płytą Marillion zaprawdę elegancko, Miazgę to z niej zrobił (myślę, ze odrobinę mimo wszystko zbyt prostacko) Maciej Kaczmarski.
Ps. 1. Przy okazji Marillion i dyskusji o „Ostatniej rodzinie” przypomniały mi się audycje z tłumaczeniem „Misplaced….” autorstwa Beksińskiego. Klasa sama w sobie. Fish dzięki Beksińskiemu to był dopiero tekściarz.
Ps 2. @Rafała Kochan Zespół Asia zaczął działalność na początku lat 80. nie pod koniec 70. (to mało znaczący szczegół)
Ps. 3 @Rafał Kochan Niuans, czysto subiektywny. Z racji sentymentu zawsze uważałem „Script…” za płytę najlepszą. Ale dziś nie wiem czy „Fugazi” nie jest płytą o dwa milimetry doskonalszą. Z wielu powodów. Sentyment przeszkadza mi jednak w trzeźwej ocenie, choćby dlatego, że przy okazji premiery „Fugazi” czułem lekki niedosyt.
ArturMrozowski
26 września o godz. 22:01 1154190
„Script…” jest w mojej ocenie dlatego lepszy od „Fugazi”, bo jest po prostu świetnym, przemyślanym tzw. albumem koncepcyjnym, na którym jedynie ‚Garden Party” odstaje jakościowo od reszty. Na „Fugazi” natomiast poziom debiutu utrzymują jedynie utwory, które otwierają i kończą tę płytę.
Na początku lat 90. należałem do krakowskiego fanclubu Marillion, który nosił nazwę „Grendel”, i który prowadziła pewna dziewoja, której personaliów już nie pamiętam. W każdym razie popełniłem wówczas, aby jakoś udowodnić, że byłem poważnym fanem tej grupy, bardzo długi tekst – analizę tekstów ze „Scriptu…”. Do dzisiaj jestem dumny z tego eseju… Szczerze mówiąc, nie spotkałem sie ani wcześniej ani później z tak wnikliwą analizą debiutu Marillion.
Śmieszne czasy… Ale rock progresywny miał jeszcze coś fajnego, co wyróżniało ten gatunek… A mianowicie okładki płyt… Zwykle były to ciekawe, surrealistyczne grafiki, malowidła lub ryciny, często też o komiksowej stylistyce, jak to było chociażby w przypadku Marillion… Chyba żaden gatunek muzyczny nie wypracował tak charakterystycznej konwencji oprawy wizualnej swoich albumów.
Ja w każdym razie bardzo lubiłem wtedy tę stylistykę.
Ha, Grendel. Szacun. Znana w pewnym dziejowym okresie w Polsce „instytucja”. Jeśli chodzi o okładki, to pełna zgoda. Z drugiej jednak strony w czasach cyfrowych mam wrażenie, że młodzi już na takie „detale” nie zwracają uwagi. A masz gdzieś upubliczniony ów esej? Co do „Fugazi” nie będę się upierał. Słuchałem ostatnio i „Script…” i „Fugazi” i miałem takie wrażenie, że „Fugazi” jest płytą dojrzalszą, ale sentyment do „Script”, odbiera jej pierwszeństwo. A jak wiadomo sentymenty są najsilniejsze.
Ok, ale chciałem na zakończenie przyznać, że zgadzam się z Bartkiem, że Marillion dziś (co do rocka progresywnego to nie wiem) oszukuje śpiewając wzniosłe pieśni. Ale myślę, że muzycy w ogóle oszukują, gdy pochylają się nad losem sponiewieranego świata.
ArturMrozowski
27 września o godz. 9:48 1154193
W sieci tego nie ma. Przynajmniej tak mi się wydaje. Rękopis mam gdzies w szpargałach w moim domu rodzinnym, razem z zinami, które ten GRENDEL publikował. Wspomniana dziewoja, szefowa tego fanklubu obiecała opublikować ten tekst w jednym z najbliższych numerów tego zina, ale chyba ten fanklub posypał się w międzyczasie i nie publikował już tych gazetek. Ja zaraz potem, gdzies w 1992 roku straciłem zainteresowanie tym zespołem i porzuciłem kontakt z tym srodowiskiem i tym fanklubem.
Sprawa „oszukiwania” jest dosc kontrowersyjna. Ci, co chcą być oszukiwani, to tak będą sie czuć, a ci co nie – to nie 🙂 Przecież cała sztuka jest jednym wielkim fałszem, cokolwiek o niej nie myśleć. Mi nie przeszkadza to oszustwo uprawiane w sztuce…. Ale nie zamierzam słuchać najnowszej płyty Marillion…. Jestem w tym konsekwentny od 25 lat i nie zamierzam zmieniać zdania 🙂
A jednak się skusiłem 🙂 Wytrzymałem 2 minuty… Tak właśnie cuchnie rockowy trup…
Miałem nie pisać, ale… przeczytałem burzliwą dyskusję na Fb i… wychodzi na to, że rock progresywny (nie znoszę tego terminu) siedzi nam w głowach bardziej niż się wydaj. Stąd jednych to złości innych złości jeszcze więcej. Rock progresywny to także choroba wieku dziecięcego niemal wszystkich czterdziestokilkulatków. Jedni się tej choroby wstydzą inni pielęgnują objawy. I nie mam nic przeciwko temu…
Gorzej, że recenzja być może przeciętnej płyty Marillion (choć zapoznałem się z recenzjami na portalach o progresywnej muzyce i tam dużo dobrego) może spowodować burzę i… reklamę płycie, bo wszyscy nawet @Rafał Kochan jej podsłuchają. Tymczasem recenzje na przykład Wilco (z którą bym się nadal pospierał) czy Kevina Morby, Nick Cave czy Swans (a nawet Radiohead) hm jakby nie wzbudzają aż takich emocji. CZEMU??? Trochę to smutne…
Bartek, przyznaj się spodziewałeś się burzy i takiego „odzewu”?
ArturMrozowski
27 września o godz. 11:49 1154198
Bo mnóstwo czterdziestolatków mają podobny background. Jako zagubione i zbuntowane dziecię z prowincji w latach 80. wolałem się utożsamiać z muzyką PINK FLOYD czy KING CRIMSON niż z punk rockiem. Gdybym mógł przeniesc sie w czasie z obecnym bagażem doswiadczen i wiedzy, to wybrałbym punk rock. O muzyce industrialnej i innej awangardzie nie mogło być wtedy mowy. Otoczenie tamtych czasów było tak sformatowane, że dla mnie muzyka tzw. progresywna w postaci wspomnianych Floydów i innych klasyków rockowych była jedynym schronieniem, w którym mogłem dojrzewać jako odbiorca muzyczny, izolując się jednocześnie od tego dziadostwa w postaci Modern Talking, disco i new romantic, które było słuchane przez moich rówiesników.
A skoro takie były okolicznosci przyrody, to własciwie co pozostało takim ludziom, jak ja, gdy nie było dostepu do internetu? Tylko radio spełniało tę rolę przewodnika… A kto w tym radiu pracował wówczas, to każdy wie.
Ja nie wstydzę się tej choroby wieku dziecięcego. Dzięki tej chorobie jestem tu, gdzie jestem i będę zawsze wdzięczny tamtym, schyłkowym latom PRLu; że dzięki ówczesnej chujni mogłem więcej czasu poświecić na poznaniu siebie; że mogłem tak obszernie wykorzystać swojej wyobraźni, zamiast słowa pisanego, do konfrontacji muzyki ze swoimi oczekiwaniami; i że ta muzyka odpowiadała mi na wiele pytań, których, jak dojrzewający nastolatek, nie byłem w stanie ogarnąć.
Jedni zostali wierni tej muzyce, drudzy nie… Ani jedni, ani drudzy nie są ani lepsi, ani gorsi w swoich decyzjach życiowych… Każdy przecież szuka tego, co mu najbardziej pasuje.
Ja wysłuchałem fragmentu najnowszej płyty Marillion jedynie z ciekawości, bo nastąpił szum medialny. Nie miałem specjalnych oczekiwań i podskórnie domyślałem się, co mnie czeka. W żadnym wypadku nie zostałem zaskoczony.
Marillion zawsze był, nawet w okresie swojej swietnosci z początku swojej działalnosci, zespołem wtórnym. I paradoksalnie, wtedy, gdy był najbardziej wtórny, czyli z pierwszych 3 – 4 płyt, był wówczas najbardziej ciekawy. W jego przypadku wtórnosc mu akurat służyła… Kiedy zaczeli robic cos po swojemu, to nastapiła katastrofa, co oznacza, że jedyna wartosc tego zespołu oscyluje tylko w obszarach warsztatu wykonawczego. Typowy przykład rockowej wydmuszki.
Co do Cave’a czy Swans, to jesli jakis recenzent popełniłby paszkwile na ich temat w poczytnych miejscach, to równiez byłoby głosno. O Swans przeciez było głosno kilka lat temu wlasnie z tego powodu… Są to kolejne trupy rockowe. Szkoda czasu na nich.
W przypadku takich wykonawców, jak CAVE czy SWANS, świetnie pasuja słowa pewnego oprycha z mojego ukochanego serialu THE WALKING DEAD. A powiedział on, że najgorsze, co może być, to gdy kot podwórkowy chce zostać kotem domowym.