Denerwująco dobre

Za ładna ta okładka – mawiał mój dawny redaktor, którego wszyscy znają, więc nazwisko zachowam dla siebie. Po czym dodawał, że trzeba ją trochę popsuć. Bo jeśli jest bardzo czysto, estetycznie, całkiem równo i w idealnej tonacji kolorystycznej, to nikt nie zwróci uwagi. Nie oceniam w tym momencie okładki nowej płyty Lautbild, czyli kolejnego albumu Pawła Kulczyńskiego. Choć i ta jest odpowiednio nadpsuta, żeby zwrócić uwagę. Prawdę mówiąc szkoda mi miejsca na ocenę okładki, bo płyta jest wystarczająco pasjonująca. Poza tym sposób myślenia podobny do tego, które sygnalizowały słowa tajemniczego redaktora, pojawia się w muzycznej koncepcji autora płyty. Mogła być banalnie ładna i niegodna uwagi.

Teraz będą dwie reklamy, obie bezpłatne. Pierwsza ma charakter ostrzeżenia. Wydawca nie wytłoczył tej płyty w jakimś potężnym nakładzie, a ponieważ jest zbyt dobra, a tekst w całości pewnie zbyt długi, warto sobie zamówić, zanim doczytacie do końca i zanim 8 października dojdzie do kolejnej edycji Targów Wytwórni Niezależnych w warszawskiej Eufemii, gdzie ją wam wykupią. To jest to ostrzeżenie. Sam bym wykupił, gdybym jeszcze nie miał.

Druga reklama (w praktyce własna) dotyczy audycji, którą dziś wieczorem w radiowej Dwójce będziemy z red. Hawrylukiem żegnać zmarłego przed tygodniem wybitnego konstruktora syntezatorów Dona Buchlę. Mniej wokół jego śmierci szumu niż gdy pożegnał się ze światem Robert Moog, a znaczenie podobne. Syntezatory analogowe są więc dziś w temacie, w szczególności konstruktorzy tychże, a do ich młodszej generacji zalicza się Kulczyński, znany też jako Wilhelm Brass i Tropajn. Tutaj w wersji nieco bardziej, hm, przystępnej? Uproszczonej? Tanecznej?

Jednak tanecznej, powiadacie? Tu szybko napotkacie pewien problem. Jest nim beat, na którym Kulczyński buduje ten swój lżejszy nieco repertuar przedstawiany pod szyldem Lautbild. A nawet już sama tzw. stopa. Otóż bęben centralny, który pojawia się u Kulczyńskiego, jest stopą sprzed epoki house’owej polerki. Stopą trochę bardziej głuchą i siermiężną, niską, ale też bardziej fizyczną, analogową. Bardziej New Order niż EDM. I już sama ta stopa – nieco nadpsuta tą swoją garażowością – spycha Lautbild do kategorii projektów, przy których stadion wprawdzie nie potańczy, ale których za to bez bólu zębów i z zainteresowaniem długo będziecie słuchać w domu. Bo i w tej stopie jakiś autorski muzyczny „znak wodny” da się wyłapać.

Nie opiszę strony brzmieniowej płyty Pulsus frequens w całej jej różnorodności, a już na pewno nie lepiej niż to zrobił wczoraj Bartosz Nowicki, skoncentruję się więc na koncepcji. Ta igra z banałem, ale od niego co rusz ucieka. W Believable and Cinematic zapuszcza się w rejony filmowej elektroniki z lat 80. (Jan Hammer i okolice, epoka DX7), ale w tle ma jakąś dziwną sekwencję dźwięków, która brzmi, jak gdyby zaciął się kompozytorowi klawisz. W Dishonest Gymnastics niby wszystko jest ułożone jak w klubowym tanecznym utworze elektronicznym – prócz tego, że jakiś oscylator zdaje się nagle rozstrajać. W Poseur też jest blisko banalnego funkującego utworu na parkiet, ale za dużo tych zniekształconych dźwięków na mocnym pierwszym planie. W Nice Guys Finish Late mamy nerwową atmosferę rodem z nagrań Suicide. Końcowy Misfortune or Mayhem to pełen emocji i najbardziej rozbudowany utwór – na miękkim triphopowym rytmie dostajemy neurotycznie powracający dźwięk o charakterystyce częstotliwościowej syreny alarmowej i historię, która z beztroską zabawą nie kojarzy. Tu lekkie spiętrzenie nakładających się na siebie linii perkusyjnych, tam nieco zbyt mroczna atmosfera. Gdziekolwiek spojrzeć, mamy atrakcyjną całość zepsutą paroma ruchami gałki lub suwaka i brzmienie wyjątkowe, charakterystyczne dla projektów polskiego artysty, który dawno już powinien się doczekać lepszej zagranicznej ekspozycji. Bo oryginalny i spójny świat wykreowany przez Kulczyńskiego zasługuje na uznanie w świecie.

LAUTBILD Pulsus frequens, BDTA/Mik.Musik 2016, 8/10