Słucham: Still House Plants, Weston Olencki, Połoz, Caroline Davis & Wendy Eisenberg

Publikację niedawnej notki blogowej o Shabace zamknęła na Facebooku dyskusja na temat tego, czy lekkie może być trudne w odbiorze (lub odwrotnie). Dziś będzie raczej o tym, że trudne może być piękne. Bo płyta londyńskiego tria Still House Plants zatytułowana If I Don’t Make It, I Love You (Bison), jedna z najlepszych płyt tygodnia, jest piękna, owszem, ale trzeba się przebić do tego piękna poprzez estetykę surową i klimat dość ponury. We wtorkowym HCH w Trójce słuchaliśmy tego przed rozdzierającymi ponurością piosenkami Nico i miało to sens. Jess Hickie-Kallenbach jest wprawdzie lepiej przygotowaną muzycznie wokalistką, ale ma się wrażenie, że tym głębokim tonem wyśpiewywałaby teksty piosenek z nowej płyty SHP nawet gdyby pozostali muzycy (Finlay Clark na gitarze i David Kennedy na perkusji) przestali grać. Ba, że w ogóle nie słucha tego, co obok – z okolic Scotta Walkera przeskakuje w okolice Amy Winehouse (tę soulowość zauważył poza anteną red. JH), a oni zasadniczo chyba próbują za nią nadążyć, akompaniując jej w trybie bardziej wolnej improwizacji, momentami z pogranicza free. I jak to przy takiej muzyce – brzmi to jak szukanie miejsc, w których ten osobny klimat tekstów i muzyka będącą rozmontowaną całkiem rockową formułą się przetną. A gdy się już przecinają i wspomagają, jest świetnie. Ale pewnie już okładka w „The Wire” i mit, który urósł wokół tria na londyńskiej scenie eksperymentalnej, przekonały, kogo miały przekonać.      

Świetnie, a nawet – jak sobie wpisałem w notesie: monumentalnie dobrze – jest na duetowej płycie Accept When (Astral Spirits), którą nagrały Caroline Davis i Wendy Eisenberg. Tu też mamy kameralną i dość momentami surową formułę, nieco dysonansów, a zarazem piosenki – trochę jak u tria z Londynu, tylko jednak w formule bliższej jeszcze jazzowej improwizacji. Sam pomysł tego duetu wydawał mi się cudowny, bo obie te instrumentalistki bardzo cenię. I obie są u nas ciągle – jak mi się wydaje – mocno niedocenione. Eisenberg ostatnio przyjechała grać w kwartecie Billa Orcutta, ale przecież jej autorskie płyty brzmią równie ciekawie. O melodyjności saksofonowej frazy Davis zdarzyło mi się pisać. Dużo się mówi o wzajemnym słuchaniu się jako ważnym elemencie współpracy – a te dwie artystki słuchają się w sposób perfekcyjny. To, w jaki sposób zostawiają dla siebie miejsce, w jaki sposób dopowiadają coś w tle, jest na poziomie geniuszu – nawet jeśli to, co najmocniejsze w sferze formy, dostajemy w kilku pierwszych utworach na płycie. Z lekką pomocą Grega Sauniera – jako perkusisty i autora miksów – udało im się nagrać płytę, po którą ustawiałbym się w kolejkach, niczym po piosenkowe albumy z udziałem Mary Halvorson.   

Skoro już za sprawą Eisenberg dotarliśmy w okolice amerykańskiego folku – Weston Olencki na I Went to Dance pokazuje, co robi muzyk od Americany, gdy mu krzykną „zróbcie hałas”. A poważniej: jest oczywiście w country i folku potencjał noise’owy, to jasne. Jak we wszystkim. Choć inny – eksponujący zgrzyty, rezonanse i składowe harmoniczne brzmień instrumentów strunowych. I to właśnie wykorzystuje Olencki (rodem z Karoliny Południowej, mieszka w Berlinie) w swojej kompozycji dla kuratorskiej serii Longform Editions. Ta miała w ogóle niesamowity tydzień (Piotr Kurek! Daniel Bachman! Chuck Johnson!), ale to I Went to the Dance, z zrealizowane wykorzystaniem mikrofonowej gitary kolejnej – drugiej w tym duecie – niebinarnej osoby kompozytorskiej (Jules Reidy), wydaje się najciekawszym utworem, tej partii. Harry Smith spotyka Harry’ego Partcha i idą na sesję do La Monte Younga. Niesamowity jest ten finałowy dron, stworzony w tak naturalny sposób, bez napinania się na awangardę. Każda prowincja powinna mieć swojego Olenckiego.

Czwarta płyta w tym tygodniowym zestawie to album Połoza, znanego też jako Deuce. Pod tytułem What Kind of Flower Are You? (Mik.Musik!) dostajemy rodzaj dźwiękowego memuaru, który w ciekawy sposób eksperymentalną, mroczną materię elektroniczną, od czasu do czasu okraszoną mocniejszym beatem, łączy z elementami znacznie przystępniejszych form nowofalowych, dla których osią jest z kolei gitara basowa. Muzyka elektroniczna, ale w którą stronę pan tak bardziej zmierza? Vangelis? – pyta kierowca w taksówce (coś jak kolejny kolejny odcinek cyklu Taxi, swoją drogą ostatnio podjętego też przez Pablopavo). I to coś, co można uznać za jakiś klucz do odbioru płyty – podobnie jak hasło z tytułu jednego z utworów: retired popster. Całość płynie zaskakująco spójnie jak na rozstrzał stylistyczny, a cała ta – niemal emerycka właśnie – wolność od napinania się dobrze służy nowej muzyce Połoza, gotowej ścieżce do jakiegoś przesyconego melancholią filmu.