Słucham: Four Tet, Teo Olter Quintet, Surreal Voyagers, Alison Cotton

Zeszłotygodniowe „tego słucham” spotkało się z zainteresowaniem przynajmniej jednej osoby – był nią autor bloga Tegoslucham.pl (wbrew nazwie nie szukajcie takiego adresu, jest tylko na Facebooku), który półżartem – jak sądzę, bo blog fajny, działalność wielce przydatna, więc zakładam poczucie humoru, no i żaden pozew na razie nie wpłynął – zagroził spotkaniem w sądzie w Gryficach. Albo przynajmniej spotkaniem na negocjacjach w miejscowości Rozstrzębowo w połowie drogi między Warszawą a Szczecinem. Oczywiście, tak jak pisałem, pierwsi byli redaktorzy „Non Stopu” w latach 80., ale pozostawiam frazę blogowemu koledze, mnie ona nie jest niezbędna, miała być tylko szyldem dla serii wpisów, a język polski daje mnóstwo możliwości i wystarczy mi „słucham”, Bo przecież wiadomo, że gdy po „słucham” wyliczę nazwy i nazwiska, to słucham tego, a nie czegoś innego. A teraz już do rzeczy, czyli przeglądu nie tyle fonograficznego, co wręcz FOMOgraficznego.   

W tym tygodniu najwięcej czasu zajęło mi (zgodnie z diagnozą redaktora z Tegoslucham.pl, który proponuje mi przywieźć do Rozstrzębowa swoje jazzy) słuchanie nowej płyty Teo Olter Quintet. I mam wrażenie, że to najlepsza polska płyta jazzowa AD 2024. Przynajmniej jak na razie. Trochę mi się to opornie chwali, bo zapowiedzią albumu In Pursuit of Happiness (Alpaka) był już pojedynczy utwór na kompilacji perkusyjnej Portrety 2, a przykładałem do niej rękę jako autor tekstu wprowadzającego. Poza liderem, czyli Olterem juniorem na perkusji, mamy tu Tadeusza Cieślaka (saksofon), Aleksandra Żurowskiego (fortepian) oraz dwójkę basistów – Tymka Bryndala na elektrycznym i Kamilę Drabek na kontrabasie. Oboje zresztą zaliczają tu znakomity występ, a sam album – pełen pozytywnej energii, wypełniony ładnymi tematami i dość przystępny – nieco przesłania wydaną w tym samym tygodniu płytę tercetu Kamili Drabek Tak bym chciała kochać już – o wiele delikatniejszą, liryczną, kameralną, ale też wartą uwagi.  

Oczywiście drugą najczęściej słuchaną płytą tygodnia – a pod względem częstotliwości słuchania może nawet pierwszą – był album Three (Text Records) Four Tet. Ani on trzeci, ani czwarty – raczej dwunasty (3 razy 4 – przypadek?) – ale znalazłem klucz, jakim to można czytać: otóż Four Tet, czyli Kieran Hebden, operuje na trzech poziomach. Tworzy mianowicie fałszywą muzykę taneczną. Mamy tu co najmniej jeden taki moment – w Daydream Repeat, kiedy tempo się rozpędza, ale nie do końca idzie za nim masa w liniach perkusyjnych, pozostaje więc dość lekki. Drugi poziom to hip hop – wczoraj graliśmy w HCH w radiowej Trójce fragmenty klasycznej płyty Madvillainy, którą Hebden swego czasu remiksował, ale współpraca z Madlibem trwała dłużej (zaowocowała świetną płytą Sound Ancestors), a inspiracje wyraźnie szły w obie strony. Sporo więc u Hebdena typowo hiphopowych breaków – od otwierającego album Loved. No i wreszcie poziom najgłębszy – hipnotyczne ambientowe formy, często mocno rozciągnięte, ale zawsze zaskakujące czynnikiem X – skupieniem na detalu brzmieniowym, umiejętnością budowania kulminacji – jak w końcowym Three Drums. Nie jest to album idealny, ale elementami z tych trzech światów żongluje znakomicie i brzmi perfekcyjnie. 

Trzeci album to zapewne najpełniejsza opowieść dźwiękowa, jaką w tym tygodniu usłyszycie. Autorka, brytyjska skrzypaczka Alison Cotton, całość Engelchen (Rocket Records) poświęciła tytułowym „aniołkom”, którymi sią Ida i Louise Cook. Brytyjki, które pomogły uciec z Europy Środkowej (przede wszystkim z Austrii i Niemiec po nocy kryształowej) niemal trzydziestce Żydów. Działały w europejskiej siatce pomagających, przy okazji wyjazdów na koncerty operowe (były miłośniczkami opery) szmuglując dobytek żydowskich rodzin, tak, by później umożliwić im w dalszej kolejności ucieczkę. Mamy więc konkretną historię opakowaną w muzykę dronową z elementami kameralistyki – wszystko wam o tym powie otwarciowe We Were Smuggling People’s Lives. Smutną jak same realia lat 30., ale jednocześnie podnoszącą na duchu – niezły pomysł dla naszych programów dotacyjnych, w których ten sam efekt popularyzatorski próbuje się osiągnąć najczęściej poprzez piosenki, metodami tyleż widowiskowymi, co nietrwałymi i mało oryginalnymi. Gdzie jest tego typu album? Tylko może niekoniecznie od razu o Irenie Sendlerowej, choć oczywiście i ta historia zrobiłaby wrażenie.      

Tam, gdzie kończy się We Were Smuggling… Alison Cotton, tam zaczyna się album Seeking Mothers (Antenna Non Grata) duetu Surreal Voyagers. Tworzą go członkowie Spółdzielni Muzycznej, Aleksander Wnuk i Michał Lazar, którzy swoją świetną znajomość tradycji muzyki XX wieku i umiejętności instrumentalne (odpowiednio: perkusja i gitara) łączą z otwartością na nowe narzędzia elektroniczne. Trzyczęściowy utwór, który najprościej byłoby sklasyfikować jako dark ambient stworzony na silniku muzyki konkretnej, stanowi adaptację i pogłębienie pomysłów z muzyki do spektaklu tanecznego Manhattan. I również ma w sobie zaczątek opowieści: figurę kobiety/matki, której ciało doznaje rozpadu, rozchodząc w różnych kierunkach, pokazaną na tle „tysięcy sierot”, jak czytamy w dołączonej nocie. Efekt jest bardziej niepokojący niż posępny czy smutny. Bardziej fascynuje i hipnotyzuje brzmieniami niż odrzuca surową formą, słychać tu cierpliwość i panowanie nad materią wykonawców awangardy, którzy rzecz nagrywali podczas festiwalu Musica Polonica Nova 2022. Dlatego też warto w tygodniowych odsłuchach zabrnąć w te okolice, może zresztą pogodzą cykl właśnie przechrzczony na „Słucham” z fan page’em Tegosłucham.pl.