Tego słucham: Bolis Pupul, Li Yilei, Erika Angell, Jimi Tenor

Z doświadczenia wiem, że kiedy trudno znaleźć czas na napisanie jednej notki, najlepiej zainaugurować od razu nowy cykl. Ten będzie się nazywał (o ile się utrzyma) TEGO SŁUCHAM. Czyli jak stareńka rubryka jeszcze z łamów „Non Stopu” (wspominałem o niej kiedyś tutaj), w której różne osoby opisywały bardzo krótko to, czego aktualnie słuchają. Proszę tylko zauważyć, jak idealnie nazwa rubryki oddawała jej charakter. No więc będzie cykl „Tego słucham” także na Polifonii (przynajmniej pierwszy odcinek będzie – a nawet już jest), poddam tylko pomysł pewnej zasadniczej modyfikacji – bo skoro to blog, który stale prowadzę, to tylko ja będę pisał czego słucham. Co więcej – będę się ograniczać do ostatniego tygodnia. Tak żeby objąć jej zakresem kilka piątkowych premier. Środa wydaje się idealnym dniem: wystarczająco daleko od ubiegłego piątku, żeby już czegoś posłuchać, a na tyle blisko kolejnego, żeby darować sobie dalszą zwłokę. Za chwilę przyjdą zupełnie nowe premiery i trzeba będzie słuchać nie TEGO, tylko czegoś zupełnie innego. A to ma być TEGO SŁUCHAM. I jeszcze jedno: po nazwie cyklu będą nazwy i nazwiska wykonawców, żeby się wreszcie cokolwiek z tego, co piszę, pozycjonowało sensownie w wyszukiwaniach. Czyli żeby znalazł TEGO SŁUCHAM ktoś, kto TEGO SZUKA.      

BOLIS PUPUL Letter to Yu (Deewee). Z tym albumem jest jak z żółwiem z komiksu Baranowskiego – jest może powolny (szczególnie jak na muzykę taneczną), ale jak już się rozkręci… Belgijski producent z rodziny o hongkońskich (od strony matki) korzeniach nagrał całość dość  bezpretensjonalną, przejrzystą do tego stopnia, że aż się prosi go zestawiać ze wschodnią sceną elektroniczną z okolic Yellow Magic Orchestra, choć w pierwszej kolejności nawiązania do electro i Detroit techno są oczywiste. Autora znamy z zeszłorocznej płyty duetu Charlotte Adigéry & Bolis Pupul (i jedna, i druga wyszły z fachowym wsparciem formacji Soulwax), ta nowa nie jest jakimś objawieniem sceny tanecznej, ale wydaje mi się ciekawsza, lżejsza i bardziej finezyjna. Chciałoby się więcej futurystyczno-egzotycznych piosenek takich jak Ma Tau Wai Road śpiewane przez siostrę Pupula, Sarę. Ale może jeszcze się rozkręcą na tym odcinku.    

LI YILEI Nonage (Metron). Szczyptę nostalgii za porzuconym Wschodem przynosi też eksperymentalna muzyka elektroniczna Li Yilei (ma już za sobą m.in. świetną płytę 之 / Of). Zawieszona na pograniczu ambientu, wykorzystuje – trochę jak u naszej Martyny Basty – przetwarzane brzmienia różnych tradycyjnych instrumentów i urządzeń, a do tego jeszcze nagrania z chińskiej telewizji, żeby przywołać klimat dzieciństwa spędzonego przez artystkę w Chinach (dziś mieszka w Londynie). Dużo w tym delikatności, melancholii, ale też sporo przypadkowości, a nawet chaosu. Kiedy jednak proporcje się wyrównują – jak w finałowym Thé Noir, Rêvasser, Retrouvailles – ta muzyka potrafi błyszczeć i zachwycać.   

ERIKA ANGELL The Obsession with Her Voice (Constellation). Dawno nie było tu nic nowego z montrealskiej wytwórni, a płyta Eriki Angell jest nowością względną – artystka działa na scenie od lat, ale raczej na drugim planie, współpracując m.in. z Patrickiem Watsonem czy nagrywając w duecie Thus:Owls (ze swoim mężem Simonem Angellem). Jest Szwedką mieszkającą w Kanadzie i trochę słychać europejskie korzenie – porównania z Jenny Hval czy nawet Brigitte Fontaine, o których wspomina wytwórnia, są całkiem na miejscu. Pojawia się też (wyrózniąjący się Dress of Stillness) cytat z wiersza Rainera Marii Rilkego. Słychać na The Obsession… sporo artystycznego zacięcia, rozmachu, który jednak przybiera całkiem sensowną postać – gdy np. owocuje bardzo dobrymi partiami smyczków. Czy sam śpiew artystki może kogoś przyprawić o obsesję, to nie wiem. Ale nie zostawiałbym tego materiału bez echa. Będzie miał swoich fanów.   

JIMI TENOR My Mind / Love Is The Language (Philophon). Wiem, że to tylko singiel, ale dawno się tak nie cieszyłem z tego, że artysta, którego lubię, skończył na dwóch utworach zamiast produkować ich więcej. Choć jest jasne, że singiel to zapowiedź jakichś dalszych działań – być może także w otwartym w Ghanie studiu perkusisty i producenta Maxa Weissenfeldta. My Mind to oczywiście recykling – kompozycja znalazła się wcześniej na płycie Organism. Ale twórczy. Dziś utwór zamienia się w pełne optymizmu wyznanie dobiegającego do 60-tki autora, muzycznie wpisuje się w wątki afrykańskie w jego twórczości, a przy tym w to, co najlepsze w brzmieniach niemieckiego nujazzu (Weissenfeldt przeniósł się do Kumasi z Monachium). I przede wszystkim, co także optymistyczne, ulepsza oryginał. Więc można fajne rzeczy nagrywać po różnych obniżkach formy – nawet jak już się człowiek bardzo mocno rozkręci.