Z odrobiną punka

W czasach bardzo dawnych, kiedy metryka i środowisko nakazywały słuchać ciężkiej muzyki, w tym metalu i hardcore punka – nie bez przyjemności, rzecz jasna – mieliśmy w gronie kolegów taki wewnętrzny dowcip. Dodawaliśmy mianowicie na końcu opisu gatunku frazę „ale z odrobiną jazzu”. Więc jeśli była mowa o „mieszaninie thrashu i HC, ale z odrobiną jazzu”, zastępowało to takie mrugnięcie okiem – że mianowicie niby nawalanka, ale muzycy potrafią grać, a słuchaczom wypada słuchać. Bo co prawda młócą i tłuką, to jednak z jazzowym feelingiem, który dobrze wpływa na ciężar gatunkowy tego towaru. I dziś można to zauważyć w tekstach dziennikarskich – jest wytrychem pozwalającym podkreślić, już zupełnie poważnie, rzekomą szlachetność stylistyki – np. „mieszanina bluesa i soulu z odrobiną jazzu”. Bo w myśl często powielanego i dość głupiego stereotypu szczypta jazzu dobrze robi – byle to była odrobina, tak dla szpanu, a nie kubeł free, który każe szpanerom uciekać i głośno powątpiewać (na powrót), czy oni w ogóle potrafią na tych instrumentach, czy tylko brzdąkają i młócą bez ładu i składu. Logika tego wstępu jest może nieco pokrętna, ale chodzi z grubsza o to, że te rzekome przeciwności – mocny rock i finezyjny jazz – muszą się gdzieś spotykać. I owszem, nie od dziś, w dodatku w różnych sytuacjach. Ale chwilowo świętuję ukazanie się albumu The Messthetics z Jamesem Brandonem Lewisem.   

Płyta wyszła w ostatni piątek i poza tym, że łączy w sposób naturalny jazz z rockiem, odkurza nieco poletko prog-rockowego brzmienia. Jamesa Brandona Lewisa przedstawiać za bardzo nie trzeba – trudno na niego nie wpaść, ostatnio wydał kolejną płytę swojego kwartetu w Intakcie, regularnie pojawia się w Polsce (niedawno w składzie Dave’a Douglasa), a do długiej listy rzeczy, które robi niemal jednocześnie, warto dopisać współpracę z The Messthetics. Co ostatni to trio składające się z sekcji rytmicznej waszyngtońskiej grupy Fugazi – Joe Lally i Brendan Canty – oraz jazzowego gitarzysty Anthony’ego Piroga (na koncie współpraca m.in. Michaelem Formankiem i Chessem Smithem). Sami nagrywają bardzo ciekawe rzeczy balansujące właśnie na krawędzi tego, co nazwalibyśmy poszukującym rockiem „z odrobiną jazzu” a współczesną i sensownie prowadzoną wersją prog-rocka. A kiedy dołącza JBL na saksofonie, proporcje się wyrównują: mamy 2:2 załóg jazzowej i punkowej.

Czasem (Emergence) góruje ten rockowy żywioł. Czasem mamy blues wymieszany z jazzem (Railroad Tracks Home), o czym w dużej mierze decyduje styl gry Piroga: bardziej czysty, skupiony na harmonii, kiedy indziej prog-metalowy na wysokim gainie. A czasem (The Time Is The Place) brzmi to, jak gdyby panowie pilnie słuchali polskiej sceny jazzowej, na której takie rzeczy dzieją się nie od dziś. Dużo solówek, sporo swobody, ale też dość elegancko się te wszystkie elementy zazębiają. Choć bywa, że (That Thing) mogłoby to wskoczyć raczej do katalogu Ipecac niż do klasycznego jazzowego labelu Impulse! Tyle że jako nastoletni młokos dużo bym dał za tak jasny i podręcznikowy przykład tego, że jest droga z katalogu Dischord (tam publikowali poprzednio The Messthetics) do Impulse! Potwierdza to po prostu, że zjawisko „odrobiny jazzu” występuje. 

THE MESSTHETICS AND JAMES BRANDON LEWIS The Messthetics and James Brandon Lewis, Impulse! 2024