Nie wiem

Odłożyłem właśnie na bok książkę Ricka Rubina Akt twórczy. Nowy sposób bycia (Zysk i S-ka, ukazała się jeszcze pod koniec zeszłego roku), bo tego się czytać za bardzo nie da. A przynajmniej nie w ramach świadomego stylu życia, do którego zachęca autor. Wybitny producent, który ma na koncie wiele wspaniałych albumów (Beastie Boys, Slayer itd.) oraz dużą część spośród najgorzej brzmiących płyt ostatnich lat (z Death Magnetic Metalliki i Californication Red Hot Chili Peppers). Wyjątkowy guru, który potrafi poprowadzić Johnny’ego Casha przez serię wybitnych wykonań coverów, a z drugiej strony – który w studiu zbywa wykonawców tajemniczymi, lakonicznymi komentarzami, albo w ogóle się przez większą część sesji nie pojawia. Za to z całą pewnością wystawia wysokie rachunki. Książkę kupiłem za własne i trochę mi żal tych pieniędzy, bo w tym poradniku zachęcającym do kreatywności i głoszącym powszechność aktu tworzenia (po części się z tym zgadzam, ale też naprawdę trudno tego w XXI w. nie zdiagnozować) Rubin brzmi momentami gorzej niż Paulo Coelho. Szczególnie gdy pomiędzy sensownymi, ale dość oczywistymi poradami (np. żeby coś odłożyć i się przejść, jeśli nie idzie, albo korzystać z pomysłów przychodzących do głowy na krawędzi jawy i snu – to już było, podobnie jak różne odświeżające myśli Briana Eno przetwarzane tu przez Rubina) znajdujemy apele, by łączyć się ze Źródłem. Być może trzeba medytować przez całe lata, żeby to przyswoić, ja tam jestem odporny i uznaję za akapity grafomańskie. Podobnie banalne wydają mi się refleksje na temat świata sztuki, które wynotowuje autor po tylu latach pracy z najbardziej kreatywnymi ludźmi w branży: Wielu wybitnych artystów umiera z przedawkowania w młodym wieku – pisze Rubin. – Dzieje się tak między innymi dlatego, że ich życie jest pełne bólu, sięgają więc po narkotyki, aby go uśmierzyć. Przyczyna tego bólu tkwi w ich szczególnej wrażliwości – tej samej, która sprawiła, że zostali artystami. Nie twierdzę, że tej zależności między wrażliwością a nałogami nie ma, tylko nie po to się kupuje książkę za 60 zł, żeby się dowiedzieć czegoś, co jest elementem powszechnych sądów od co najmniej półwiecza. Być może same podpowiedzi dotyczące metod pracy twórczej Rubina są cenne, ale jeśli wykorzystywał te metody przy pisaniu książki, to przemawiałoby na ich niekorzyść. 

Od kilku dni towarzyszą mi krótkie teksty Wojciecha Bąkowskiego i beaty Jana Piaseckiego z albumu Gerdy. Tu z kolei nie ma niczego edukacyjnego, a charakter całości nie nastraja pewnie szczególnie optymistycznie. Nawet fraza Moje zmartwienia zmieniły się w neon z jakąś akcją, która powtarza się w kółko jakoś nieszczególnie krzepi. Podobnie najmocniej zapadający w pamięć tekst dubowego Serduszka: Mam grubą skórę, która chroni świat przede mną. Niby powinna cieszyć, ale tego narratora rozpoznajemy – choćby z repertuaru nieodżałowanej Niwei i z solowych nagrań Bąkowskiego – i niespecjalnie chcę się przed nim chronić. Któż tak ekscytująco potrafi opowiedzieć o beznadziei? Któż potrafi rozkładać na czynniki pierwsze atmosferę narastającego marazmu? 

Muzyka Piaseckiego jest bardziej podniosła niż w wypadku Niwei (wszelkie porównania są nieuchronne, ale materiał je wytrzymuje). Chwilami wydaje się wręcz uroczysta, odświętna na swój poszarpany, ulepiony ze strzępków różnych gatunków i strzaskany sposób, stanowi momentami dobry kontrast dla wykutych z codzienności fraz poezji Bąkowskiego. No i w klasyfikacji Fryderyków – których nominacje za zeszły rok dziś rano będą ogłaszać – byłaby to przecież jak nic piosenka poetycka. 

Bąkowskiego cenię za charyzmę zamkniętą w pojedynczych nutach i słowach, bardzo szybki, plastyczny opis sytuacji za pomocą jednej frazy. I jeszcze za wyjątkowo pewne operowanie niepewnością. Śmierć, rycerz, smok. Święty Piotr – chyba – coś trzyma, jakieś klucze – nie wiem. Szanuję niepewność, w czasach przewodników o tym jak żyć i jak tworzyć, gotowych recept na wszystko, być może tylko ona nas może uratować.  A któż z większym przekonaniem mówi „nie wiem”?   

GERDA Diabeł, Dyspensa 2024