Co było grane, czyli raport ze stycznia

Styczeń – poza tym, że to miesiąc Paszportów i pracy jest dużo – pozostanie dla mnie tym razem miesiącem bez słuchawek. Parokrotnie tu pisałem o różnych moich nawykach związanych ze słuchaniem, wiadomo więc, że towarzyszy mi od dawna model słuchawek firmy na F, w których z początkiem roku padła bateria. Ostatnie tygodnie spędziłem więc na rozglądaniu się za nowymi – przymierzałem odznaczony wszystkimi branżowymi wyróżnieniami model firmy na S (wygodne, ale muzyka pływa w zupie z basu i nie nadaje się do słuchania) oraz firmy na D (ten spodobał mi się ogromnie, po czym dowiedziałem się, że pan w salonie podał mi inny model, a cena to nieco ponad 4 tys. zł, a nie okolice tysiąca). Aż wreszcie wczoraj stare słuchawki ożyły – także w opcji akumulatorowej. A ponieważ – jak tu już pewnie pisałem – najlepszy sprzęt do słuchania to ten, który dobrze znamy i z którego stale korzystamy (dodatkowo jest to również sprzęt najtańszy), postanowiłem to wydarzenie uczcić minipodsumowaniem miesiąca, które szybko się rozrosło i nabrało krok po kroku wymiaru maxi.  

Zacznę od krótkiego przypomnienia tego, co już na Polifonii było. Sześć spośród płyt miesiąca opisywałem szerzej. THE SMILE Wall of EyesDYNASONIC D-Sides i NORMAL BIAS LP3, a także Big Sigh MARIKI HACKMAN oraz rzecz jasna debiutancki album formacji Raphaela Rogińskiego HIZBUT JAMM. I jeszcze świetny Activator tria GERYCZ POWERS ROLIN

Poniżej kilka słów o kolejnych czterech płytach, dla których powinno się znaleźć miejsce w niniejszym zestawieniu. 

MARY HALVORSON Cloudward, Nonesuch 
Artystka, której płyty można kupować przed przesłuchaniem. Moim zdaniem na poziomie pomiędzy Belladonną a Amaryllis (gdyby ktoś chciał, znajdzie na blogu recenzje obu tych wydawnictw). Bliżej oczywiście tej drugiej, choćby ze względu na skład, z sekcją dętą i wibrafonem, na którym gra wyróżniająca się tu Patricia Brennan – w ogóle współpracownicy Halvorson dostają tu dużo przestrzeni (dodatkowo mamy gościnnie Laurie Anderson w Incarnadine), zespół jest w jeszcze większym stopniu zespołem, choć utwory napisała liderka i gitarzystka. Są tu zresztą 2-3 przyszłe klasyki w jej dorobku: Tailhead, The Gate i jeszcze może Collapsing Mouth. Małym skandalem w tym wszystkim jest to, jak Warner, polski (i światowy) dystrybutor labelu Nonesuch, traktuje tego rodzaju premiery – tego albumu ciągle nie ma w fizycznej postaci w oficjalnej ofercie. 

CIŚNIENIE Zwierzakom, Ciśnienie
Chwaliłem ich Brass Album, zanim to było modne, może więc czytelnicy/czytelniczki wybaczą, że z takim opóźnieniem relacjonuję wydany złośliwie na dzień przed Sylwestrem (stąd klasyfikuję jako styczniowy) album Zwierzakom. Jak dla mnie muzycy katowickiej formacji Ciśnienie mogliby się nazwać Skupienie, bo konstrukcja ich utworów to miarowe, linearne narastanie, czysta gra dynamiką. Spuszczanie ze smyczy – żeby sięgnąć do tytułowych skojarzeń – własnych emocji. Mylnie klasyfikowani gatunkowo ze względu na instrumentarium, nie mają wiele wspólnego z jazzem, bardziej już z formacjami w rodzaju Swans czy Godspeed You! Black Emperor. Cztery długie kompozycje składające się na program nowej płyty w dużej mierze zwracają się ku przeszłości – Wszyscy zdechniemy eksploatuje awangardowe dysonanse w stylu King Crimson, zagęszczony brzmieniowo Koniec kojarzy się z próbą połączenia żywiołów zespołów metalowych i starych formacji w rodzaju Curved Air czy High Tide. Bo istotny czynnik odróżniający katowiczan od innych zespołów to – poza saksofonem barytonowym Moniki Muc – także skrzypce Macieja Klicha. Zwierzakom wydaje mi się ciągle płytą bardzo młodzieńczą, trochę szaloną, nie szczędzi słuchaczowi długich minut budowania napięcia (czuć w tym atmosferę koncertu), ale w paru momentach imponuje, a szybki rozwój zespołu widać już nawet w tym, że końcówka płyty jest lepsza niż początek

SLIFT Ilion, Sub Pop 
Jedna z tych płyt, które robią spore wrażenie za pierwszym razem i podtrzymują to wrażenie przy kolejnych. Muzyka zazębia się gdzieś z estetyką King Gizzard & The Lizard Wizard, ale też kapelami prog-rockowymi (Yes w imponującym, choć już stricte artrockowym The Story That Has Never Been Told), stoner rockiem i Hawkwindem. Można by nawet zaryzykować twierdzenie, że jest jakąś próbą odświeżenia formuły tego ostatniego zespołu w innych czasach dla ciężkich rockowych brzmień. Zespół z Tuluzy – znany już z dobrze przyjętego albumu Ummon – po raz kolejny opakowuje swoją muzykę w okładkę z podpisem Philippe’a Cazy, nestora awangardowego francuskiego komiksu spod znaku magazynu „Métal Hurlant”. I to byc może najlepiej opisuje czasoprzestrzeń, do której odnosi się Slift – lata 70., klimat psychodelicznej SF w europejskim wydaniu. Wszystko się zgadza, a przy okazji pewnie publiczność polskiego Ciśnienia i francuskiego Slift w jakiejś mierze się zazębia.

GRUFF RHYS Sadness Sets Me Free, Rough Trade
Rzutem na taśmę do tego zestawu dopisałem płytę dość łatwą, może niekoniecznie zupełnie lekką, ale bardzo przyjemną. Kolejny solowy, piosenkowy album lidera Super Furry Animals niezbyt mnie zdziwił poziomem, bo Rhys poziomu nie zaniża. Jest tu wręcz lepiej i równiej niż na na wydawnictwach z ostatnich lat, w zespole pojawia się Kliph Scurlock, wieloletni perkusista The Flaming Lips, całość jest niezłym połączeniem zwartości kompozycyjnej i wykonawczej swobody oraz smutku i radości. W sam raz na tę porę roku – a być może także na każdą inną. 

Honorowe wspomnienia należą się płycie tria Surya Botofasina, Nate Mercereau i Carlos NiñoSubtle Movements (Leaving) to pełne uroku ambientowe jam session, za każdym razem dosłuchiwane do końca, bo tego się nie chce zdejmować z głośników czy słuchawek – oraz duetowi Piotra Mełecha i Wojtka Kurka Walk Thru (Gusstaff), przez których płytę jeszcze, nomen omen, przechodzę, ale nie mam jak linkować, bo w wersji elektronicznej jeszcze się nie pojawiła. Z epek – koniecznie Wczasy i ich Program, ale ta wyeksploatowana już mocno na sobotnich playlistach, utwór po utworze. Z kolei wskrzeszeniu słuchawek towarzyszyła najnowsza koncertów Yussefa Dayesa, dobrze nadająca się do weryfikacji sprzętu audio, czego prędko autorowi nie zapomnę. Paru rzeczy wciąż jeszcze nie zdążyłem odsłuchać, co oczywiście zawsze można usprawiedliwić awariami sprzętu.  

Jeśli chodzi o archiwalia – a nie było tego jeszcze przesadnie dużo – wyróżniłbym bardzo ciekawy album Briona Gysina Junk (We Want Sounds) nagrany w latach 80. w Paryżu z udziałem m.in. Lizzy Mercier Descloux oraz przedziwną, trochę może anegdotyczną, ale najpiękniej rozjeżdżającą się rytmicznie orkiestrę dętą, czyli The San Lucas Band z nieco przykurzonej, lecz wydanej na nowo płyty La Voz de las Cumbres (Music of Guatemala) (Les Disques Bongo Joe). Był Dylan, był Lou Reed, wciąż jeszcze w dawkach niewyczerpujących indywidualnych możliwości percepcji. Ale ten fajny miesiąc, gdy jeszcze ze wszystkim można było nadążyć, właśnie odchodzi do historii.