Bardzo udana płyta, do której nie bardzo chce się wracać

Peter Gabriel w bardzo nowoczesnym i staroświeckim zarazem geście – bo zwyczaje z dawnych czasów sprzedaży singli wracają przecież w erze streamingu – prezentował cały nowy album piosenka po piosence. W muzyce był to z pewnością jeden z seriali roku. Czy taki model premiery się sprawdzi i utrwali? Pewnie tak, bo wyniki i/o w streamingu jak na artystów swojego pokolenia (rocznik 1950) są całkiem przyzwoite. Ważniejsze jest jednak dla mnie inne pytanie: czy taka formuła sprawia, że lepiej się słucha całości? To jest ciekawe zagadnienie. U mnie wygrało zmęczenie. Wrażenie, że to już stare piosenki. Choć przecież wcześniej cieszyły, a niemal wszystkie trafiały na playlisty, które co tydzień przygotowuję. Może to wrażenie indywidualne, że w ciągu roku dzieje się teraz tyle, ile kiedyś w ciągu dekady, ale jak dla mnie ten fenomen oddala natychmiast premiery sprzed dwóch miesięcy. W wypadku Gabriela nie jest to zresztą trudne – artysta zaczyna mniej więcej tam, gdzie dwie dekady temu skończył. Pewne wrażenie obcowania z historią jest więc nieuchronne.  

Na Albumoftheyear i/o ma status „must hear”. Można tam z miejsca trafić na genialne skądinąd spostrzeżenie Helen Brown z „The Independent”, że Gabriel jest rockowym odpowiednikiem Davida Attenborougha. Krytyka muzyczna jak widać żyje. Muzyka Gabriela też, a on sam starzeje się dobrze, choć zmienia się bardzo powoli i trudno się uwolnić od wrażenia, że brzmienie płyty robiłoby większe wrażenie 20 lat temu, kiedy kiełkowały zapewne pierwsze pomysły. A wiele aspektów płyty wisi na tym brzmieniu. Sam pomysł, by przedstawić światu trzy miksy (Tchad Blake miksował Dark-Side, Mark Stent Bright-Side, a Hans-Martin Buff wersję na Dolby Atmos, której – od razu zaznaczę – nie słuchałem) i tym samym różne wersje całego materiału świadczy o geście, ambicjach, choć – jak dla mnie – także o pewnym niezdecydowaniu znaczącym ten długi proces powstawania programu płyty. Krążą już w sieci różne wersje idealnego układu tej płyty, w których utwory z ciemnej i jasnej strony zostają wymieszane dla optymalnego efektu. Słusznie, bo trudno stwierdzić jednoznacznie, która z nich jest lepsza. Z jednej strony mocniej podbita w niższych częstotliwościach, ale też nieco bardziej surowa, mniej finezyjna Dark-Side, wydaje się na swój sposób „nowocześniejsza” (Bright byłaby bardziej „Gabrielowska” w sensie późnych lat 90., Dark być może atrakcyjniejsza dla fanów wczesnych solowych płyt artysty), ale ma, szczególnie pod koniec, słabsze, ciężkawe momenty.   

Fakt, że pomysły pachną latami 90., nie znaczy oczywiście, że są niemodne. Upłynęło już tyle czasu, że niektóre prawdopodobnie pokryła swoista patyna. Podkład do The Court (jednego z najlepszych utworów na płycie, tu akurat zdecydowanie wygrywa Dark-Side) po drobnych przeróbkach wszedłby z łatwością na płytę jakiegoś popularnego rapera jako beat (choć do tego lepsza byłaby ta nieco bardziej staroświecka wersja z „jasnej” strony). Łapię się na tym, że Road to Joy z dość oczywistą, rozpoznawalną, ale jednak klasową pracą sekcji rytmicznej Tony Levin/Manu Katché – moment bodaj najbliższy płycie So, popowemu albumowi mojego dzieciństwa (numer dwa to Olive Tree) – cieszy mnie nawet bardziej niż chwalone Four Kinds of Horses z w miarę współczesną współpracą instrumentalną Briana Eno i producencką Richarda Russella.  Nie cieszą autocytaty (Panopticom), rozmach zespołu instrumentalistów i wokalistów oczywiście ma swoje plusy.

Jedna rzecz jest nie do podmiany i zarazem niezmienna: kapitalnie modulowany głos, melancholia, kontrolowana chrypka. Playing for Time to chyba najlepsza wizytówka tego zniuansowanego sposobu śpiewania. Na tym tle oczywiście robi wrażenie wspomniane Four Kinds of Horses, gdzie głos wokalisty poddany jest mocnej obróbce. Ale i tu sprawdza się ten paradoks z poprzedniego akapitu – niby czekam na nowego Gabriela, po czym chętniej kupuję starego. Być może to problem słuchacza, a nie autora.  

Anegdota o tym, jak Gabriel spotkał się przy pracy nad This Is Home ze Skrillexem, który doradził mu, żeby zrobił z tego utwór o gorącej clubbingowej nocy, po czym ostatecznie autor zrobił utwór o rodzinie, bo w tym się jednak lepiej odnajdywał, mówi bardzo dużo o tym albumie. Jest niezłą relacją z czasów, kiedy – tak to sobie po trochu zaczynam wyobrażać – nawet jeśli wychodzisz na ulicę w nastroju na jakąś rewolucję, to wracasz uspokojony, z chlebem i butelką mleka, zapomniawszy, po co tak naprawdę wychodziłeś. Jeśli więc ktoś mnie zapyta, czego mi na tej płycie brakuje? Zaskoczenia. A co jest w niej najpiękniejsze? Przewidywalność stylu i poziomu. I to ten pierwszy brak jest głównym demotywatorem sprawiającym, że choć ją podziwiam za tę drugą cechę, nie będę do niej wracał zbyt często. 

PETER GABRIEL i/o, Real World 2023