Struny kosmiczne

Dwie sprawy. Po pierwsze, osłabienie tempa prac na Polifonii o tej porze roku to zwykle sygnał, że nominacje do Paszportów POLITYKI już blisko. Teraz już nawet są, pojawiły się, a te muzyczne wydają się całkiem nieźle oddawać to, co się w ostatnich miesiącach działo. Po drugie, nie chce mi się po raz kolejny komentować publikowanych wszędzie podsumowań płytowych, ale muszę to zrobić: uważam je za przedwczesne, choć wiem, że pojawiają się wskutek komercyjnych nacisków, które rozumiem, no i są efektem ubocznym wyścigu mediów, w którym szczęśliwie nie muszę na Polifonii uczestniczyć. Tym bardziej że pod koniec roku ciągle ukazują się bardzo ważne płyty. Dwie z nich towarzyszą mi wyjątkowo często w ostatnich tygodniach – to bardzo nieszablonowe, bardzo oryginalne i jakoś tam jednak kompatybilne ze sobą albumy Daniela Bachmana i Julesa (Julii) Reidy.     

Ktokolwiek dosłucha Bachmana chociaż do Someone’s Roaming in the Gloaming, kulminacji, przy której łatwo w ogóle zapomnieć, że mamy do czynienia z gitarzystą, zrozumie, że nawet na tle pełnego poszukiwań dorobku Amerykanina wydarzyło się tu coś wyjątkowego. Fakt, że w tym utworze – i na całej płycie – nie słychać tylko gitary. Na fisharmonii gra tu gościnnie Tyler Magill, a sam Bachman chwyta za skrzypce i banjo, część instrumentów zresztą poddawszy wcześniej jakimś przeróbkom stolarskim. Całość była bowiem nagrywana w chacie w malowniczym parku narodowym w Appalachach, gdzie autor pracował też jako cieśla. W najkrótszym ujęciu, When the Roses Come Again to opowieść o wędrówce dusz, cyklu życia i natury, stworzona na styku tradycji amerykańskiego folku i muzyki Wschodu. Trochę jakbyśmy się przenieśli w czasy hipisów i minimal music (mamy do czynienia z precyzyjnie zaprojektowanym, instrumentalnym concept albumem), ale wzięli pod uwagę doświadczenia Briana Eno i innych. Do tej chaty gitarzysta mógł zabrać nowoczesny, przenośny sprzęt nagraniowy, z laptopem i – zakładam – Abletonem najeżonym efektowymi wtyczkami. Zapomnijcie o fingerpicking, od tradycyjnych technik Bachman oddala się momentami o lata świetlne. To, co dostajemy w konsekwencji tego procesu, to czysty kosmos brzmieniowy. 

Jules Reidy (w streamingu występuje ciągle jako Julia, w takim brzmieniu nazwisko padało w poprzedniej recenzji na Polifonii) swoją opartą na mikrotonowości, oryginalną muzykę na gitarę dwunastostrunową też mocno wzbogaca na nowej płycie Trances. Słychać tu i brzmienia syntetyczne, i przetwarzane wokale, i nagrania terenowe. Trochę jak gdyby była to próba wczucia się w stylistykę wytwórni Shelter Press, która eksponuje to, co intymne, która lubi bliskie plany i zwolnienia. Akordy gitary są tu rzeczywiście zwolnione i przetworzone do postaci, w której przypominają dźwiękowy gabinet luster budowany na pogłosach i metalicznych flażoletach. Ten album zakrzywia przestrzeń, przenosi słuchacza w rzeczywistość, w której wydają się obowiązywać inne prawa fizyki. Kompozycje łączą się przy tym – jak u Bachmana – w jeden strumień. Więcej w tym znaków zapytania niż odpowiedzi, ale przy tym dwie postaci tak dalekie w punkcie wyjścia nagle okazują się w tych kosmicznych produkcjach zaskakująco bliskie sobie. Łatwo sobie wyobrazić duet, chociaż solowe materiały, które stworzyli Bachman i Reidy są wystarczająco fascynujące, by zająć nam trochę czasu.  

DANIEL BACHMAN When The Roses Come Again, Three Lobed 2023
JULES REIDY Trances, Shelter Press 2023