Dziennikarze na uberze

A tacy byli ładni i nowocześni. Tymczasem ostatnio, jak nietrudno zauważyć, system influencerów sypie się w tempie szybszym niż stare machiny Hollywoodu czy tradycyjnych mediów. I nie mogę nie wrócić na moment do wpisu sprzed dwóch tygodni. Muzyczna prasa to tylko fragment problemu z samodzielnie funkcjonującymi dziennikarzami. Bo przecież trudno inaczej nazwać youtubera. Serwis YouTube wiele rzeczy ułatwił, wiele zrewolucjonizował w sposób pozytywny, ale przy okazji pomógł urosnąć w siłę całej grupie postaci promujących patologiczny styl bycia, którego ze względu na ograniczenia ustawowe nie pokazaliby w telewizorze. Spopularyzował też formy publicystyki, które nie przeszłyby nawet na antenie TVP – a żyją wśród nas ludzie nieco bardziej bezkrytyczni wobec tego, co im się mówi, w tym całkiem młodzi, niedoświadczeni, a przy tym niewykształceni w wychwytywaniu manipulacji, bo inwestycja w ten rodzaj wiedzy nie opłaca się władzy. Ten sam YT podsunął też wraz z innymi markami Web 2.0 – co wiemy choćby z początków pandemii – idealną platformę do szerzenia teorii spiskowych. A do tego jeszcze środowisko do kryptoreklamy alkoholi z pominięciem ustawowych obostrzeń (zresztą – jak całe media społecznościowe – funkcjonował przez lata w strefie reklamy w ogóle słabo kontrolowanej). Przyniósł wreszcie imponujące i szybkie dochody – napędzane współpracą reklamową z firmami, tanią i wygodną dla tych ostatnich – oraz szerokie wpływy osobom, których nie weryfikuje współpraca z innymi żywymi ludźmi w żywym zespole na co dzień. Pozostają więc często jednocześnie – co paradoksalne – bardzo znani i stosunkowo anonimowi. Czego efektem ubocznym jest dziś nie jeden, tylko cała seria skandali seksualnych na różnym poziomie. Pierwszym, co przeczytalibyśmy w takiej sytuacji, gdyby chodziło o pracowników tradycyjnego medium, byłoby oświadczenie macierzystej redakcji. Połączone z pomocą prawną albo – przeciwnie – usunięciem takiej osoby z szeregu pracowników. Media społecznościowe, dla których de facto zarabiają pieniądze influencerzy, ani nie wydadzą oświadczenia potępiającego swoich pracowników, ani im nie pomogą, jeśli pojawią się wątpliwości co do prawdziwości zarzutów. Media społecznościowe, co wiemy z tego i innych przypadków, dodatkowo zmonetyzują aferę, bo większość ruchu wokół niej odbywa się w tej samej sferze co działalność oskarżanych osób. Oskarżenia pod adresem jednych influencerów wysuwają w większości inni influencerzy.   

Zdaję sobie sprawę z nieuchronności pewnych mechanizmów – tego, że aby przyciągnąć do swoich płatnych (czy nawet bezpłatnych, jak niniejszy blog) materiałów musimy najpierw pomachać łopatą na konto Facebooka, Google’a czy TikToka. Czyli wykonać szereg działań promocyjnych nakręcających ruch w tych serwisach. Nie jest to szczególnie pocieszające, ale cóż – tymi drogami biegnie większość ruchu. Nie jest też w tej sytuacji pełnym pocieszeniem system społecznościowego wsparcia – Patronite to w teorii świetny wynalazek, ale w praktyce w wielu wypadkach owocuje tworzeniem materiałów, które spodobają się współfinansującym, a w sytuacjach skrajnych – tym, że dziennikarz nie wystąpi przeciwko swojemu odbiorcy, próbując zmienić jego obraz świata, a przy okazji zepsuć mu humor. Mam wreszcie bardzo mieszane uczucia w związku z newsem, z którym wyskoczył ostatnio serwis NaTemat.pl, czyli systemem tip the journalist. Wysyłanie napiwków za dobre teksty to miła rzecz, ale – jak wiemy z autopsji – nie wygeneruje z automatu treści głębszych i trudniejszych, raczej lawinę jeszcze szybciej pisanych materiałów na tematy z góry listy zainteresowań mediów społecznościowych. Jednym słowem: prędzej jeszcze jeden materiał o Janoszek i Pandora Gate niż tekst o tym, po co się podpisuje porozumienie z kontrwywiadem obcego państwa albo ile nieruchomości posiada żona premiera. A co najgorsze w tym wszystkim – system czytelniczych tipów z czasem zwolni część pracodawców z konieczności godziwego wynagradzania autorów za wykonaną pracę i dojdzie do uberyzacji kolejnej profesji. Pytanie, gdzie może się ta uberyzacja zatrzymać, pozostawiam otwarte: na oświacie? Sądownictwie? A może służbie zdrowia? A jej możliwe skutki w kolejnych zawodach publicznego zaufania pozostawiam waszej wyobraźni.

Do tekstu dołączam dziś premierę sprzed trzech dni, promowaną koncertem podczas krakowskiego Unsoundu, którego tym razem nie uda mi się odwiedzić ze względu na inne obowiązki. Kaseta Damiana Kowalskiego tworzącego jako SKI to nieco industrialna w brzmieniu wariacja na temat brzmień dzisiejszej sceny tanecznej z Afryki czy chicagowskiego footworku. Industrialna, ale nie do końca mroczna – ciągle wielobarwna, tętniąca życiem i mająca za punkt wyjścia żywe granie na perkusji, bo Kowalskiego można pamiętać jako perkusistę formacji Rozwód. Nie jest więc daleko od propozycji serii Groove wrocławskiej oficyny Outlines, ale KRE przynosi trochę więcej sonorystycznych eksperymentów, więcej fizyczności, wybrzmień naciągów, choć granica przed żywym a przetworzonym do nierozpoznawalności łatwo tu zatrzeć, a echo i sprzężenie odgrywają kluczową rolę w tym procesie. Łódzkie Pointless Geometry to w każdym razie sytuacji nieprzypadkowy adres. I marka, która nadała już impet niejednemu wykonawcy na starcie kariery. Trochę jak z tym dziennikarstwem – można działać samemu, próbując się przebijać w mediach społecznościowych, ale parasol wydawniczy się przydaje. Nawet jeśli wykonawca – a w PG takich przykładów nie brakowało: choćby Aleksandra Słyż i Julek Ploski – za chwilę odfrunie w stronę innych wytwórni, często zagranicznych. Nawiązując do początku tego tekstu: nie zawsze jest to muzyka ładna, ale za to dobrze się starzeje.  

SKI KRE, Pointless Geometry 2023