Żeby mieć krytykę muzyczną, trzeba o nią dbać
Pod koniec sierpnia członkini facebookowej grupy Soundrive rzuciła pytanie, czy poza Soundrive i Nową Muzyką działają jeszcze w Polsce jakieś serwisy muzyczne, ale nie blogi. Oczywiście trochę tych serwisów jeszcze by się znalazło, jednak odpisałem pod postem, że ta część branży jest raczej na wymarciu: nie mają wsparcia systemowego, branżowego, reklamowego, a czytelnictwo tekstów o muzyce też nie rośnie. Ale obiecałem sobie, żeby tę odpowiedź rozwinąć, bo warto. Tak się złożyło, że niemal w tym samym czasie PISF ogłosił nominacje do swoich dorocznych nagród, w których dwie kategorie (Krytyka filmowa i Książka o tematyce filmowej – nagrody właśnie wręczono, gratulacje dla laureatów) dają szanse dziennikarzom. W filmie nie jest pod tym względem najgorzej – od lat młode autorki i autorzy mogą też liczyć na Nagrodę im. Mętraka, swoje trofea mają też dziennikarze i dziennikarki od teatru (Nagroda im. Andrzeja Żurowskiego) i literatury (przyznaje je Polska Izba Książki i jeszcze parę lokalnych gremiów). W niektórych dziedzinach są nawet stypendia dla młodych i w tej dziedzinie. Muzyka rozrywkowa nigdy pod tym względem nie rozpieszczała, a dziś – w krajobrazie, w którym niełatwo się w ogóle z pisania utrzymać – stanowi smutną czarną dziurę. Nie dorobicie się tu ani honorarium, ani nawet honorów. Ci, którzy pracują jako redaktorzy w mediach mainstreamowych, piszą książki albo prowadzą bloki w dużych stacjach radiowych, pewnie nawet mogą się utrzymać – ale dopływ nowych nazwisk jest bardzo ograniczony. Ja nie narzekam – mam zresztą w dziennikarstwie także inne strefy zainteresowań – i pewnie razem ze swoją grupą pokoleniową doczołgam się do emerytury. Ale sytuacja, w jakiej pisanie o muzyce rozrywkowej się znalazło, nie napawa optymizmem. I chciałbym zwrócić uwagę czytelniczek i czytelników Polifonii – wśród których jest trochę osób z tzw. branży – że poza młodymi talentami wokalnymi i instrumentalnymi są jeszcze pojawiający się w tej sferze ludzie, którzy mogą się w przyszłości przydać jako kronikarze tego wszystkiego.
Pamiętam nieźle lata 90., kiedy rynek wydawniczy i prasowy w muzyce współpracowały ze sobą – czasem z trudem (nie była to żadna utopia), ale jednak. Magazyny muzyczne działały dzięki reklamom używek, ale też dzięki płatnym ogłoszeniom wydawców i agencji koncertowych. Trudności polegały na tym, że prasa czasem pisze o czymś źle, a takie incydenty wypychały koncernowe reklamy z łamów. W końcu wytwórnie uznały za stosowne frontalnie się z tych łamów wyprowadzić, bo reklama billboardowa i plakatowa okazała się tańszym sposobem kontaktu z klientem.
Problem tego, że słupy reklamowe nie są w stanie przeprowadzić wywiadów z artystami, wydawał się początkowo drugorzędny, bo telewizja rozwijała się pięknie, radiofonia kwitła i było jeszcze gdzie lokować także mniej topowych artystów. Z czasem, gdy pozamuzyczni celebryci okazali się lepszym towarem ramówkowym, a uwaga odbiorców przeniosła się do mediów społecznościowych, zaczęło być gorzej. Ostatnie papierowe gazety muzyczne – poza sferą cięższego grania (tu „Noise” ląduje obok „Teraz Rocka”) i sferą dotowaną publicznie („Jazz Forum”) – to przedsięwzięcia wspierane bezpośrednio przez wydawców (publikujący właśnie jubileuszowe wydanie „Lizard”, wcześniej „Gazeta Magnetofonowa” w drugiej inkarnacji). Doszło do tego, że ostatnim magazynem o muzyce (w dużej części przynajmniej), na którego okładce może się znaleźć dużego formatu gwiazda rynku muzycznego, dajmy na to Dawid Podsiadło czy Ralpha Kaminskiego, są „Wiadomości ZAiKS-u”.
Oferta medialna jest więc niewielka. Po praktycznym końcu dużych opiniotwórczych serwisów muzycznych XXI w. (Porcys, Screenagers), schowaniu do kieszeni mrzonek streamingowców o utworzeniu redakcji muzycznych i produkowaniu tekstów, wycofaniu się wielkich sponsorów, którzy tworzyli portale muzyczne (T-Mobile!) i deprofesjonalizacji – rozumianej jako niepłacenie ani grosza za teksty – większości innych pozostają mrzonki życia z fanpejdży czy w ogóle social mediów. Można tu, owszem, pisać fajne teksty, ale ciągle brakuje prostego przelicznika lajków na złotówki. A przelicznika promocji prasowej i playlistowej na udział w sukcesie pewnie nigdy nie będzie, choć – na marginesie – mam nadzieję, że wejdzie w życie nowy system naliczania opłat za streaming, zmniejszający znaczenie algorytmów, a podwyższający rangę świadomych ludzkich wyborów, który forsują Deezer z Universalem.
Ale wróćmy do stanu rynku. Oferta dla młodych dziennikarzy czy dziennikarek jest ogólnie mikra, a oferta dla przyszłych autorów piszących o muzyce – prawie żadna. Nie tylko pod względem honorariów, ale i honorów. Od dawna trudno było mówić o tym, że to zajęcie szczególnie wdzięczne. Za złą recenzję można było zostać postraszonym albo wręcz dostać fangę w nos (pierwsze znam, podobnie jak pół Warszawy, z drugiej ręki – drugie dotknęło młodszego ode mnie współautora jednego z tekstów), a i bez tego status zawodowy mediów muzycznych szczególnie nie imponował. Owszem, kiedy już okrzepniecie, branża zaprosi czasem do poprowadzenia spotkania lub zajęć warsztatowych, zaprosi do kapituły nagrody (bo wypada mieć kogoś z mediów), ale za chwilę i te zaproszenia kręcić się będą w zamkniętym obiegu kilkorga nazwisk, bo dopływ nowych (brak stałych, eksponowanych miejsc do publikowania, niezależnych i z przyzwoitym statusem) rozpoznawalnych postaci jest ograniczony.
Tymczasem czytam książkę Stanisława Trzcińskiego Zarażeni dźwiękiem – imponujących rozmiarów cegłę będącą podsumowaniem stanu rynku i jeszcze raportem z własnych badań (mało w niej o mediach, co uznaję za dowód ich marginalizacji w obrębie rynku) – i im dłużej się zastanawiam nad efektami opisywanego tu zalewu nowości i krótszego życia hitów, tym bardziej dochodzę do wniosku, że jest tylko jeden sensowny sposób, żeby je ocalić od błyskawicznego zalania kolejnymi generacjami hitów. Niezmienny od wieków: przedyskutować, opisać i to utrwalić. Pisanie o muzyce to nie tylko wyższe lub niższe noty. To stwarzanie pola do dyskusji, to także jakaś szansa na rozwój języka, którym ze sobą o tej muzyce rozmawiamy. Na nazywanie rzeczy (tych 6160 gatunków, które pojawiają się we współczesnej muzyce – jak opisuje Trzciński na postawie danych Every Noise at Once – nie nazwała jeszcze sztuczna inteligencja), a przede wszystkim zakotwiczanie tego, co zostało nagrane, w klimacie czasów, przyjęciu, oczekiwaniach – bez całego tego kontesktu utwory w streamie będą kiedyś tylko mniej lub bardziej zramolałymi melodiami z przeszłości.
Skądinąd – Trzciński świetnie dobrał okładkową (i wizjonerską) grafikę Jana Lenicy, wcześniej towarzyszącą teatralnemu Wozzeckowi oraz Małej apokalipsie Konwickiego. Tu też mamy do czynienia z rodzajem apokalipsy.
Jako członek Akademii Fonograficznej właśnie zgłosiłem swoje kandydatki (i kandydatów) do Rady Akademii, która co nieco zdziałać może. Pewnie nie tyle co zarząd ZPAV-u – ciała odpowiadającego w dużym stopniu gremiom książkowym czy filmowym wspierającym dziedzinową krytykę (ich też namawiam) – ale jednak. Mam nadzieję, że będą tam reprezentować nie tylko młode talenty grające i śpiewające, ale też koleżanki i kolegów stawiających pierwsze kroki w tym, co zostało z krytyki muzycznej. Służę pomocą. Może namówią dużych wydawców do stworzenia jakiejś inicjatywy dostrzegającej, choćby i honorowo, dobre teksty czy formy wideo, nowe talenty dziennikarskie? Bo nagrodami nie sposób może zarobić na życie, ale ich wpływ potrafi to życie zmienić (wiedzą o tym artyści). Albo stworzą platformę do reaktywacji któregoś z tytułów muzycznych, choćby w wersji internetowej? A może jeszcze zmobilizują duże wytwórnie do kupowania reklam? Bo jeśli nie, to będę musiał zaśpiewać za Cohenem: But you don’t really care for music, do ya? A ja naprawdę źle śpiewam. Jakiś czas temu, w obrębie całego tego wielkiego świata zwanego branżą muzyczną, znalazłem to, co potrafię robić lepiej – i chciałbym, żeby kolejne osoby miały na to szansę.
Komentarze
A ja bardzo lubię czytać o muzyce, zwlaszcza Pana blog. Ze względu na specyfikę prezentowanych wykonawców, czyli głównie premiery muszę przyznać, ze często korzystam z podpowiedzi muzycznych, wiele plyt zostało później kupionych. Podziwiam ile muzyki trzeba przesłuchać aby być na bieżąco z nowościami tej bardziej ambitnej sfery muzycznej. Proszę pisać jak najwiecej!
Choć zazwyczaj nie piszę komentarzy, to czytam niezmiennie od lat. Zdążyłem nawet gdzieś po drodze zrezygnować z dużych social mediów, a Polifonia nadal pozostaje stałym przystankiem na mapie codziennych przechadzek po internetach. Szkoda, że w PL nie ostał się żaden z wymienionych w tekście „klasyków” w kategorii serwis muzyczny.
Ale pisząc o wydawcach mających honorować dobre teksty itp to Pan ma na myśli wydawców prasy czy muzyki? Bo jeśli tych drugich to chyba jednak jest to płonna nadzieja, że zaangażują się w jakieś przedsięwzięcie, które w zasadzie nie gwarantuje im pewnego zysku.
Nie wiem czy jednym z głównych powodów upadku prasy muzycznej nie jest po prostu łatwiejszy niż kiedykolwiek dostęp do muzyki z całego świata i każdej z ostatnich 7-8 dekad.
W latach ’90 żeby posłuchać nowej płyty trzeba było zazwyczaj wyłożyć grosz żeby kupić kasetę/płytę w ciemno, bo nie było gdzie jej posłuchać, więc opinia „znawcy” często miała znaczenie przy wyborze tego co kupowaliśmy.
Teraz sami możemy posłuchać prawie wszystkiego na co mamy ochotę w każdej chwili, więc sami możemy ocenić co nam sie podoba. Po co nam do tego opinia kogokolwiek?
No Polifonię jeszcze okazjonalnie zaglądam, bo sa tu prezentowane rzeczy dość niszowe, na które pewnie bym zazwyczaj nie trafił, ale jeśli chodzi o mainstream to o wiele więcej znaczy dla mnie średnia ocen słuchaczy z RYMu, niż recenzja jakiegokolwiek „krytyka”.
Natomiast jeśli chodzi o Porcys i Screenagers to byłem wręcz zafascynowany z jaka premedytacją, uporem i konsekwencją z roku na rok portale te zaniżały poziom prezentowanych recenzji. W pewnym momencie miałem wręcz wrażenie, że jakieś dzieciaki przejęły kontrolę nad tymi portalami. Przerost formy nad treścią, wulgarny i prymitywny język i wielkie ego „dziennikarzy”. Kawał żenady niestety. Nic dziwnego, że to w końcu padło.
Tęsknie z machiną. Ragularnie czytam polifonię i bardzo sobie cenię autora tak jak cenię innych księżyków , hawryluków , mendyków, gumińskich. Czasy się zmieniają i potrzeby ludzkie także. Zawsze jest mi przykro jeśli chodzi o skalę i proporcję tych zmian. Tak właśnie jest z prasą muzyczną , programami muzycznymi w tv , których nigdy w tym kraju nie było!!!( pamięta ktoś w mtv 120 min.???). Jest po prostu żal człowiekowi, że w tv publicznej czy prywatnej , czy też w ogólnie dostepnej prasie nie ma nic co mogłoby go zająć. Musisz przedzierarać sie przez meandry internetu. Powtarzam chodzi tylko o skalę tego wszystkiego. Czasem trafiam w srodku nocy na audycje w dwojce dziuby z muzyką japońską i .. jest objawienie( a nigdy nie myślałem że mogę ją polubić) i pytam czemu to puszczają w środku nocy przeciez spodobałoby sie to kazdemu, nawet mojej córce. To dzięki takim autorom ( z ktorych gustami czasem się rozjeżdżam!) wchodzi się głębiej w najfajniejszą bo niewidzialną sztukę: muzykę . To dzięki państwu ( niezwykle subiektywnemu gronu krytyków) człowiek poznał w kraju nad wisłą postrock postcountry i inne post, mógł wyrobić sobie opinie na temat średnich twórców(sting) i na nowo pokochać innych , mógł poznac scotta walkera (bo w śp trójce nie móglby go poznać) a przecież to bardzo .. estradowy artysta), i w końcu odkryć klasykę muzykę dawną , prawdziwą muzykę świata, i wiele muzycznych żartów a nawet lipę muzyczną i duo lipę , która przecież nie wydaje złych tanecznych płyt. Więc tesknię z machiną
Tichy0 – nie zgodzę się z Tobą, że w tym kraju nie było programów muzycznych. Były, a najlepsze i najwięcej ich było gdy TVP rządzili pampersi. Czy ktoś jest sobie teraz w stanie wyobrazić, że o 14.00 lub 15.00 w telewizji publicznej leci Za siódmą gorą? 🙂
Z pisaniem o muzyce trochę jak z robieniem muzyki, w pewnym momencie nie wystarcza już czasu, energii i pieniędzy na półamatorskie działania. Zwłaszcza jeśli nie widzisz efektu, bo muzyka, którą promujesz, nie może się przebić, bo artyści borykają się z podobnymi problemami co piszący. Wielu z nich nie potrafi wykorzystać swojej obecności w dużych mediach.
Dziennikarstwo muzyczne nie wróci do dawnego bogactwa czy różnorodności. Dziś znaku jakości nie dają muzykom polskie media czy podcasty, tylko obecność w tekstach Wire, Quietusa, nawet Bandcampa. Polscy dziennikarze, którzy tam piszą, są profesjonalni, uparci i mają misję – jak najlepsi muzycy. Chwała im za to.
Niedostatki dziennikarstwa muzycznego dobrze widać w porównaniu ze środowiskiem literackim, gdzie mimo niebezpiecznych układów (pieniądze za prowadzenie spotkań, kapituły nagród, blurby, wyjazdy zagraniczne na wywiady, a do tego mroczna promocja z kupowaniem wpisów na instagramie, ocen w księgarniach) jest więcej okazji, by usłyszeć o fajnej nowej książce i potwierdzić to u kogoś, komu się ufa. Różne podziały i sojusze w środowisku literackim potrafią paradoksalnie zjednoczyć kilka ważnych głosów wokół nowej autorki czy zjawiska, nawet jeśli robią one przesadny szum. Jest więcej rzeczy, o których się mówi. Można o głośnych debiutantach w literaturze gadać z ogólnie zainteresowanymi kulturą ludźmi. Ale gadać o debiutantach muzycznych z kimś spoza grona zajawkowiczów? Nie przypominam sobie.