Sinéad i ja, Sinéad i my

W roku 1987 nie było dla mnie ważniejszej wokalistki. Działała siła emocji i intensywność muzyki. Chociaż zrozumiałem wszystko, co miała do powiedzenia, dopiero po latach, kiedy przeczytałem Wspomnienia i zobaczyłem film Nothing Compares. Zjawisko, którym była Sinéad O’Connor, w żadnym razie nie da się zamknąć w okresie dwóch i pół roku między premierą jej największego hitu a incydentem na antenie NBC. A jej samej – wrażliwej, superzdolnej, odważnej i doskonale wiedzącej, co chce w danym momencie zrobić artystki – nie da się zbyć uwagami o niestabilności emocjonalnej czy wzlotach i upadkach, które padły wczoraj na antenie TVN24 z ust jednego z moich starszych kolegów po fachu (w którego audycji w Trójce po raz pierwszy – żeby było śmieszniej – usłyszałem album The Lion and the Cobra). Wzloty i upadki to przeżywa dziennikarstwo muzyczne, szczególnie ta część reklamująca na zawołanie składanki (musisz ją mieć), a nie O’Connor. Ona przeżyła traumę dzieciństwa, opresyjne wychowanie w katolickich szkołach i odkrywanie zamiatanych pod dywan skandali seksualnych w Irlandii. O wszystkim tym opowiadałem dwa lata temu w tym tekście na łamach POLITYKI. A wczoraj wieczorem żegnałem autorkę Troy tym wspomnieniem na Polityka.pl. Jeszcze jeden tekst powstanie. Tu chwilowo tylko linki i jedna uwaga na koniec: z całą pewnością będzie nam jej brakowało bardziej niż nas jej.