A gdyby zima była trochę cieplejsza?
Czy ta płyta mogłaby się ukazać w roku 1987? To chyba nie najgorsze pytanie wyjściowe. Muzyczne historie alternatywne mam ostatnio na warsztacie – jedną z nich opisaliśmy z red. Hawrylukiem w najnowszym wydaniu „Ruchu Muzycznego”. I spróbuję się wczuć w temat i tutaj. Fakt, że dla mnie zimą stulecia była raczej ta z końca lat 70. – przeprowadziliśmy się właśnie, w niewykończonych wnętrzach rodzice urządzili sylwestra, dość pamiętnego i długiego, bo ze względu na warunki atmosferyczne nikt z gości nie mógł wrócić do domu. Ta z roku 1987 była nieco mniej uciążliwa: mrozy doprowadziły do odwołania lekcji, można było siedzieć w domu i przegrywać na fabrycznie nagrane kasety (kupowane taniej niż te czyste, dostępne za dewizy) nowe płyty. Terminarz wydawniczy podpowiada mi, że kasetami-dawcami były Outsider Kazimierza Jonkisza (z serii Polish Jazz) i Polska madonna Maryli Rodowicz, na które mogły trafić Electric Cafe Kraftwerku i I’m the Man, najnowsza epka grupy Anthrax. W każdym razie czegoś takiego jak duet Zima Stulecia w polskim krajobrazie nie było. Członkowie duetu – Marek Pędziwiatr i Marcin Rak – dopiero przychodzili na świat. A gdyby wtedy wylądowali od razu na scenie muzycznej, to chyba bliżej tej pierwszej formacji (co sygnalizują choćby Lawina i Zamieć), ale jednak w stylu bardziej ludzkim, mniej robotycznym. W Polsce – biorąc pod uwagę wciąż rok 1987 – musieliby się znaleźć najbliżej okolic Sławomira Kulpowicza albo ewentualnie formacji Voo Voo, której Sno-powiązałka – nagrywana z Andrzejem Ryszką na perkusji, znanym też z Krzaka i Young Power – była odbierana jako album dość awangardowy. Najpewniej jednak na tamtej scenie nie mieliby się do końca gdzie podziać.
Gdyby Minus 30°C ukazało się już wtedy, byłoby może – choć grane jest przez dwóch instrumentalistów z krwi i kości – prekursorską, może nawet założycielską płytą polskiej sceny techno. Bo wątki elektroniczne tu dominują, a muzycy EABS odchodzą jeszcze dalej od stylu macierzystej formacji niż na albumach Błota (do tej formacji najbliżej jest w Ostatniej takiej zimie). Od pierwszych taktów wibrafonowego tematu Nadeszła zima idą w stronę nieco jakby schłodzonej, a już na pewno oszczędniejszej formy, dobrze nadającej się jako ilustracja muzyczna – narracja pochodzi tu skądinąd z Polskiej Kroniki Filmowej z zimy 1979 r. Przepiękna – co widać dopiero w wersji fizycznej albumu – okładka wprost odsyła zresztą do peerelowskiej telewizji. Styl delikatnie nawiązuje do co lepszych wzorców muzyki z bibliotek, nadając się do odpłynięcia myślami w wybranym przez siebie kierunku. Co w sumie jest dobrze dobrana konwencją, bo całość okazuje się też w dużej mierze nostalgiczną retrospekcją dwóch świetnych muzyków z tego samego rocznika, z mnóstwem ciekawych odniesień (jak to do Twin Peaks – delikatne, ale znaczące – w utworze tytułowym) do kultury czasów ich dorastania. Nie najlepszą ani nie najważniejszą muzyką z obozu EABS, ale jak zwykle opakowaną w koncept i zrealizowaną w sposób perfekcyjny.
Jeśli coś się tu jednak najmocniej nie zgadza z rokiem 1987, to oczywiście produkcja. Płyta o takiej charakterystyce brzmieniowej – włącznie z tą wszechobecną ekspozycją barw syntezatorów analogowych – nie mogłaby się ukazać wtedy. Przynajmniej po naszej stronie żelaznej kurtyny. Tu może jeszcze nie trzeba było odganiać białych niedźwiedzi, ale barwy nie były tak ciepłe, a basowe tony takie mocne. Choć może gdyby Andrzej Korzyński usiadł w studiu… No dobrze, ale odpływam w stronę tematu felietonu, a jestem tu dziś po prostu po to, żeby oznajmić, że Zima Stulecia jednak bardziej na plus niż na minus.
ZIMA STULECIA Minus 30°C, Astigmatic 2023