Zróbmy sobie nowy stary zespół

To poniekąd odpowiedź na zadawane tu kiedyś pytanie, co będzie, kiedy już odnajdziemy wszystkie godne przypomnienia zagubione płyty z przeszłości. Możemy zawsze zacząć wymyślać nowe. W wypadku serialu Daisy Jones & The Six, emitowanego od piątku przez Amazon Prime, sytuacja jest jednak bardziej kompleksowa. Rzecz jest ekranizacją znanej i u nas książki Taylor Jenkins Reid, która opisała dzieje nieistniejącego zespołu. Serial opowiada je jako retrospekcję starzejących się muzyków wracających do kluczowego momentu w historii grupy: wydania wybitnego i zarazem hitowego albumu, a później rozpadu kapeli. A ponieważ dochodzi do tego w roku 1977 (kiedy ukazała się płyta Rumours, skądinąd jeden z hitów wydawniczych 2022 r. jako winylowe wznowienie), a na przerwanie kariery grupy nakładają się problemy osobiste i sercowe jego członkiń i członków (w składzie są dwie kobiety), nie sposób odczytywać historii Daisy Jones & The Six inaczej niż przez pryzmat luźnych porównań z karierą Fleetwood Mac. Książka była sporym hitem, ale serial wprowadza rzecz na nieco inny poziom komplikacji. Dlaczego? Bo nie wystarczyło sobie wyobrazić zespołu, trzeba go było stworzyć. No więc jest – nieistniejący zespół z lat 70. zbudowany w trzeciej dekadzie XXI wieku, w dodatku pierwsza w historii fikcyjna grupa z numerem jeden na liście bestsellerów iTunes.  

Jakkolwiek mam pewne zastrzeżenia do opowiadanej na ekranie historii – fakt, że miejscami dość typowej, zszytej z różnych rockowych opowieści o sławie, ale jednak snutej nie bez pewnych uproszczeń i obsadowych mankamentów – to muzycznie wydarzyło się tu coś bardzo szczęśliwego. Mamy mianowicie po pierwsze dość wiarygodną opowieść o ścieżce młodego zespołu pod koniec lat 60. – grają covery, trochę niezdarnie (co słychać) komponują własne utwory, rozwijają się. I zespół (w trzecim odcinku, ostatnim z dostępnych, widać już zaczątki) w fazie dojrzałej, kiedy okazuje się zgrabnym połączeniem sił muzyków rockowych i bluesowych oraz popowej wrażliwości w komponowaniu, z misternymi dwugłosami wokalnymi i melodyjnymi liniami gitary prowadzonymi w tle. Tak, żeby było jak najbliżej Fleetwood Mac, ale bez zupełnie chamskich cytatów. Scena, w której rodzi się zespół – czyli studyjna rejestracja Look At Us Now (Honeycomb), piosenki ulepionej w dwugłosie kompozytorskim, na poczekaniu, dzięki przeczuciu menedżera/producenta – to rzecz fabularnie kuśtykająca, ale muzycznie robi naprawdę porządne wrażenie. Na tym poziomie serial zaczyna być w dużym stopniu opowieścią o zespołowej współpracy nad muzyką – elemencie piekielnie trudnym do uchwycenia i zwykle zaniedbywanym w goniących za losami liderów fabułach.

Kto odpowiada za to wszystko? W dużej mierze Blake Mills, czyli główny twórca oryginalnej – choć stylizowanej – muzyki wypełniającej ten spektakl. Pisałem o nim przy okazji autorskiego albumu nagranego w duecie z Pino Palladino, ale niezbyt wiele. Jest w pierwszej kolejności świetnym sesyjnym gitarzystą i niezłym producentem z dużym wyczuciem stylu. Odpowiada za ostatnie albumy Perfume Geniusa, grał na znakomitym Rough and Rowdy Ways Dylana, ale tu na jego korzyść musiały przemawiać dwa inne fakty: po pierwsze, brał udział w nagraniu nagranego dekadę temu hołdu dla Fleetwood Mac, a po drugie – produkował Container, kapitalny skądinąd motyw przewodni Fiony Apple do serialu The Affair. Dwa rodzaje doświadczeń pod jednym adresem. Do tego Mills jest multiinstrumentalistą – nagrywał tu partie różnych instrumentów – a na gitarze gra świetnie, na tyle przekonująco, żeby się wcielić w „cień” Lindseya Buckinghama.  

Mills wykorzystał oczywiście głosy aktorów odtwarzających główne role w serialu. Śpiewają więc Riley Keough (tytułowa Daisy) i Sam Clafli. W tle mamy Suki Waterhouse, która – choć gra organistkę w The Six – rozkręca, chyba jako jedyna z obsady, własną karierę muzyczną jako solistka. Ale zaprosił też spore grono swoich znajomych i dawnych współpracowników, którzy współtworzyli część piosenek: Marcusa Mumforda, Phoebe Bridgers, Jacksona Browne’a, Matta Sweeneya, Cassa McCombsa, Jonathana Rice’a i kilkoro innych. Nierzadko słychać w tle ich głosy. Do tego – to bardzo istotne, a mało znane nazwisko – Chrisa Weismana, bardzo zdolnego kompozytora, który jednak działa w obiegu mocno alternatywnym, a autorskie albumy wydawał w barwach NNA Tapes czy Feeding Tube. Choć komercyjny i użytkowy, cały koncept Aurory – bo ukazał się właśnie na rynku ów „ostatni” album nagrany przed rozpadem nieistniejącej kapeli – nie traci też artystycznego uroku, w The River, Aurorze i innych fragmentach słychać nawet zaczątki tego, co przekonuje o wielkości, daje choć cień wybitności. Na poziomie muzycznym praca Millsa w tym serialu – a napisał i zrealizował znaczenie więcej utworów, łącznie 25 – o tym przekonuje. Nie przeszkadzało pewnie to, że pracuje w słynnym, założonym w 1969 r. Sound City Studio w Los Angeles – a tam rozgrywają się sceny nagrań z serialu. Podobno na planie odwiedził ich Bob Dylan – jak grupa rekonstrukcyjna, to na całego.

Całość jest miniserialem, teoretycznie zamkniętym, ale po rozpadzie standardowej wielkiej grupy z lat 70. – jak wiemy z historii – przychodzi zwykle wielki powrót grupy w latach 80., więc poczekałbym na wyniki oglądalności. 

DAISY JONES & THE SIX Aurora, Amazon/Ellemar 2023