Na Wschodzie bez zmian

O froncie wschodnim nie będzie. W tej sferze nie wyprzedzę Michała i Jacka Fiszerów, którzy stale relacjonują przebieg agresji na Ukrainę. Ale ekranizacja Na Zachodzie bez zmian Remarque’a dostępna od paru dni na Netfliksie robi bardzo dobre wrażenie. Choć oczywiście niezwykle smutne. Po pierwsze – smutkiem na absurd działań wojennych mielących ludzi, bez względu na barwy i cel, niczym maszynka do mięsa. Po drugie – bo pokazuje, jak dobre wojenne kino moglibyśmy mieć w Polsce, gdyby nie to, że wajcha poszła w kierunku polityki historycznej, fajno-wojactwa, portretu bohaterów bez skazy, uświęconej obrony ojczyzny albo wszystkiego naraz. Niemcy, pod dowództwem doświadczonego w serialowych kampaniach Edwarda Bergera, potrafili. I pewnie przynajmniej nawiążą walkę o Oscara (nie twierdzę przy tym, że naszemu osiołkowi się uda). Ale i to dygresja. Bo dziś wracam na front wydawniczy, gdzie mamy do czynienia z prawdziwym wysypem wydawnictw z bliższego i dalszego Wschodu.      

Trzy lata temu zastanawiałem się, co jest tak odświeżającego w ofercie południowokoreańskiej grupy Jambinai, że album Onda nie brzmi jak odgrzewane kotlety. Dziś to samo mogę napisać o najnowszym, wydanym w piątek minialbumie Apparition (Bella Union). Tutaj ujmujące są już rozmiary – 26 minut i do kasy, bez nadmiarowych przebiegów i bez zbytniego pompowania formy, co się bardzo chwali. Choć nie udaje się uniknąć wchodzenia na poziom metalowej intensywności w Until My Wings Turn To Ashes. Klonowania Explosions In The Sky czy Mogwai udaje się uniknąć dzięki egzotycznemu dla nas instrumentarium: piri, yanggeum, geomungo czy saenghwang. Można się poczuć chwilami jakbyśmy słuchali albumu Park Jiha. Przy finałowym Candlelight In Colossal Darkness można poczuć, że Korea Południowa to – w charakterystyce brzmieniowej – trochę azjatycka Szkocja. Ale i tu banał formalny nie boli, przynajmniej nie tak jak oglądanie ran postrzałowych i oderwanych kończyn w filmie Bergera. Lokalne instrumentarium i niuanse dynamiczne zastępują anestezjologa.     

Mniej melodii, za to więcej brzmieniowego brudu i przestrzeni znajdziemy na opublikowanej dwa tygodnie wcześniej nowej płycie indonezyjskiego duetu Senyawa. A właściwie kompozytorskim ping-pongu nagrywanym w szczycie pandemii korespondencyjnie – między Indonezją a Australią. Ważne role grają tu Lawrence English, a także Aviva Endean, Peter Knight, Helen Svoboda i Joe Talia. Na The Prey and the Ruler (Room40) poruszamy się w obszarze subtelnego suspensu. Jest w tym sporo instrumentalnej finezji i lekkości (weźmy choćby perkusyjne partie w Perburuan), niemniej trudno nie dojść do wniosku, że brakuje trochę celu, który u opisywanych wyżej Jambinai wydaje się widnieć jak na dłoni, a tu – znikać gdzieś w gęstej ambientowej mgle. Cała płyta, która też byłaby nieprzesadnie długa, gdyby nie monstrualny utwór Memangsa Penguasa (The Prey on Rulers), może być dla fanów Senyawy pewną niespodzianką, choć na pewno nie wydawnictwem przełomowym czy wyróżniającym się na tle całej dyskografii.  

Z formacją Oiseaux-Tempête sytuacja jest już bardziej skomplikowana. Zamknąć ją w przegródce z post-rockiem byłoby krzywdą. To nowoczesna formuła, dla której fascynacja Bliskim Wschodem (i obecność Radwana Ghaziego Moumneha) była ważnym punktem odniesienia, ale nie ważniejszym niż psychodelia i krautrock, a nawet nowa fala. I ciągle tę fascynację słychać, więc łatwo mi paryską formację sklasyfikować blisko powyższych dwóch. W dzisiejszym wydaniu (o poprzednich albumach pisywałem dość regularnie) idzie trochę mocniej w stronę elektroniki. Poza Frédérikiem D. Oberlandem i Stéphane’em Pigneulem (odpowiedzialnym już w dużej mierze za syntetyczne brzmienia) stałym członkiem formacji jest Mondkopf, kompozytor muzyki elektronicznej z południa Francji, co właśnie przesuwa ten środek ciężkości. Jest tu dalej mrocznie, libańskie akcenty to już margines tego zjawiska, ale czasem decydujący o oryginalności What On Earth (Que Diable) (NAHAL Recordings). Szczególnie w takich fragmentach jak A Man Alone (In A One Man Poem), skądinąd rewelacyjny utwór. Można nie być fanem tej formacji, ale jej odrębność – zarówno na tle kanadyjskiej sceny z okolic Constellation i studia Hotel2Tango, jak i współczesnej francuskiej psychodelii – trudno zakwestionować. A mało dziś jest zespołów, które mają swoje brzmienie. 

A skoro już wpis zdominowały kierunki wschodnie, to przypomnę jeszcze o opublikowanym pod koniec lata tego roku wznowieniu Plays Standards, dla wielu osób (w tym dla mnie) najważniejszej płyty japońskiego Ground Zero, nieistniejącej już od wielu lat grupy Otomo Yoshihide. To opublikowany oryginalnie w roku 1997 zestaw coverów, w wielu momentach trudnych do identyfikacji, granych z niesamowitym rozmachem dynamicznym, a przede wszystkim – z charakterystycznym rozjazdem pomiędzy formułą free jazzu i rocka, inspirowanych już improwizacjami gramofonowymi, włączający też do tego kotła sampler i tradycyjne instrumentarium. Same utwory to nie zestaw standardów jazzowych, jak sugeruje tytuł, tylko ważne dla Yoshihide kompozycje z arsenału japońskiego popu, utwory Massacre, ale też Brechta czy Bacharacha. Album świetnie wytłoczony na winylu staraniem Wschodnich Triad i krakowskiej wytwórni Not Two Records. I sam sobie ciągle fantastyczny – pod tym względem też zupełnie bez zmian.