Strasznie przyjemne płyty tygodnia

Dokładnie 50 lat temu na singlu pojawił się ten utwór, jeden z najbliższych mojemu sercu, ze wspaniałą solówką gitarową, która tak naprawdę jest solem na elektrycznym sitarze i grał ją nie Walter Becker, tylko Denny Dias, wciąż żyjący założyciel Steely Dan – ten, który dał oryginalne ogłoszenie do gazety z uwagą, że nie chce zgłoszeń od dupków (Assholes need not apply). Wklejam ten utwór w wersji albumowej, w której solo jest trochę dłuższe, ale nie zamierzam dziś opowiadać tylko o przeszłości.   

Bezpośrednim powodem jest wydana w ostatni piątek płyta Drugdealer, czyli Michaela Collinsa – Kalifornijczyka, o którym pisałem już przy okazji solowego debiutu, przychylnie, ale bez euforii. Nowy album Hiding in Plain Sight (Mexican Summer) jest prawdopodobnie płytą najbardziej przypominającą Steely Dan ze wszystkich albumów, na których nie ma Donalda Fagena. Jest w tym coś potwornie przyciągającego, a zarazem wywołującego pewien dystans. A przy utworze New Fascination bliski byłbym uznania Drugdealera za jedyny cover band, który nie gra coverów. Proszę zresztą posłuchać solówki, która zaczyna się po półtorej minuty (saksofonowe solo już słabsze).     

Cały album potwierdza, że gdy inni uczyli się w pandemii gry na instrumentach, Collins podciągnął się wokalnie. I producencko. Owszem, Fagen by się przydał, ale wyczucie w przenoszeniu soft rocka z elementami jazzu w XXI wiek ma niezłe, a gdy w paru momentach oddaje mikrofon gościom – np. Kate Bollinger w linkowanym na sobotniej playliście Pictures of You, efekty są równie przyjemne. Zresztą chyba w ogóle o przyjemność tu chodzi. 

Podobnie jest z duetem Babehoven. Ich Light Moving Time (Double Double Whammy) też ukazało się w piątek. I też odnosi się wprost do pewnego znanego gitarzysty – w tym wypadku Kevina Shieldsa z My Bloody Valentine. Tylko nie w tak oczywisty sposób. Poza aranżacjami gitarowymi – których inspiracja najbardziej oczywista okazuje się w także obecnym na sobotniej playliście Stand It – to sympatyczna, dobrze śpiewana (śpiewa Maya Bon, za dużą część partii instrumentalnych odpowiada Ryan Albert), choć niewiele wnosząca muzyka na tropach współczesnego folk-rocka czy estetyki 4AD. Ale mimo wszystko czegoś – choćby tej producenckiej, brzmieniowej gładkości i gitarowych aranżacji – tej grupie zazdroszczę. To znaczy – mogliby jej tego zazdrościć krajowi średniacy.    

Trzeci zespół pochodzi z Wielkiej Brytanii, choć świetna sesyjna perkusistka Valentina Magaletti kojarzyć się może także z Włochami, a Moin pozostaje w jej dorobku jedną z mniej znanych nazw. Dodatkowo album wydała wytwórnia AD93 (znana choćby z tegorocznego albumu Wojciecha Rusina), a w Polsce ostatnio widzieliśmy Magaletti w improwizowanym projekcie Weavings na Unsoundzie, co prowadzi nas do prostego założenia, że ten post-punk to jakaś bardzo artystyczna wersja post-punka. Tymczasem w pierwszej kolejności jest to kontynuacja współpracy z członkami duetu Raime, Joe Andrewsem i Tomem Halsteadem, u których Magaletti już bębniła choćby na płycie znanej z zestawienia albumów roku 2012 na Polifonii. Ciekawe, że wtedy albumem roku było tu Swans, z którym to zespołem trio Moin na albumie Paste bywa porównywane. Trochę niesłusznie, bo to jednak konwencja dużo lżejsza. Z gronem zaproszonych wokalistów te rwane perkusyjne rytmy, gitary i przestrzenne efekty wydają się bardziej rewersem albumów Dry Cleaning – równie eleganckim, tyle że pozbawionym gitarowych melodii na rzecz motoryki i dźwiękowego impresjonizmu. Słucha się tego w każdym razie świetnie niezależnie od skojarzeń. Nawet strasznie śmiesznie, co pozwalam sobie napisać po lekturze nowej książki prof. Miodka. A przymiotnik ten lubiłem w pozytywnych kontekstach od zawsze, nie tylko w okolicach Halloween.