Lato w środku zimy

W kwestiach covidowych jestem, jak być może wiecie, zwolennikiem przetrwania. Ignorancja drażni mnie umiarkowanie, bo nie jestem jakimś wielkim fanem ludzkości. Po coś są te Nagrody Darwina (wczorajszy tweet posła Kuleszy z Konfederacji, który przyszedł do sejmu, ale wyjątkowo założył maseczkę, bo ma covid, po czym dziwił się, że go wykluczono z obrad, trochę jednak śmieszy). Ale ludzi raczej lubię, więc granicą jest sytuacja, gdy jacyś kompletni ignoranci, zwani w plebiscycie na Młodzieżowe Słowo Roku odlepami, zaczynają zagrażać innym. Szczepienia, maseczki – robię to, co mogę. Ale sporą część życia spędzamy w stanie lekkiego niedotlenienia i nawet mnie przychodzi do głowy taka myśl, że gdyby Klaus Mitffoch pisał na nowo Jezu jak się cieszę, to te króciutkie wskrzeszenia mogłyby być momentem, gdy wysiadam z tramwaju i jeszcze przed wejściem do sklepu po chleb zdejmuję na moment maseczkę i przez chwilę znowu mogę myśleć trochę jakby ściślej. Tutaj się tak poczułem.  

Myślę, że w ogóle fenomen muzyki ambient i nagrań terenowych podczas pandemii zasadza się między innymi na tym, że poza opowiadaniem o samotności czy pustych miastach niosą te nurty dużo… powietrza. W wypadku kolejnego duetu francuskiej artystki dźwiękowej Félicii Atkinson i Amerykanina Jefre Cantu-Ledesmy (o poprzednim ze sporym entuzjazmem pisałem trzy lata temu) to rzecz, która wydawała się od początku pewna pod tym względem: poprzednie operowały na paru planach muzyką nieoczywistą, ale złożoną z ciepłych, znajomych, bliskich elementów. I tworzone były z oddechem charakterystycznym dla obojga – w wydaniu Amerykanina bardziej marzycielskim i rozmytym, w wydaniu Francuzki – skupionym na bliższych planach, szeptach, wrażliwości bliskiej ASMR. Na Un hiver en plein été podobnie się te cechy splatają. Choć też nierzadko zaskakują – jak w Septembers, budującym powoli, przy wtórze błądzącej partii saksofonu rodzaj podskórnego napięcia, rozładowywanego w końcu w całkiem potężnej kulminacji budowanej z kolei nagraniem terenowym.      

Paradoks nowej płyty dwojga muzyków, którzy znają się już ponad 10 lat, ale nagrywali dotąd zdalnie, polega na tym, że powstawała wyjątkowo jako efekt wspólnego grania w jednej przestrzeni, bez pomocy onlajnowych narzędzi. Tyle że jeszcze przed pandemią: w sierpniu 2019 r. na Brooklynie. To znów bardziej poezja niż proza dźwiękowa, ekspresja pewnej delikatności, ale bardzo różnorodna – Atkinson wspomina o tworzeniu swoistego „placu zabaw”, na którym można zrealizować wymarzone pomysły. I w samych sceneriach, przenoszących nas do kolejnych przestrzeni – bywamy i wewnątrz, i na zewnątrz – słychać już całkiem duże bogactwo, nawet pewną inflację pomysłów, nie mówiąc o urozmaiceniu barw instrumentalnych, zarówno akustycznych, jak i elektronicznych. Zdarzyć się tu może wiele, ale używać w stosunku do tego hasła muzyka totalna nie warto, bo jest to zarazem muzyka bardzo powściągliwa. A wszystko razem składa się na obraz takiego albumu, który ciągle można na upartego opisać jako eksperymentalny, choć przede wszystkim jest po prostu przyjemnym doświadczeniem. Są albumy ułożone jak plan świetnie zorganizowanej wycieczki – dynamiczne, precyzyjne, gęste, ale jednak jednorazowe. Ten jest jak błądzenie po nieznanej albo odkrywanej na nowo przestrzeni – słucham go od piątku i nie widzę jeszcze końca tego doświadczenia, nie widzę oceny końcowej i kompletnie mnie przy tej okazji nie obchodzi pozycja na liście płyt roku. Warto pobłądzić i zaczerpnąć świeżego powietrza między jednym a drugim ściśle zaplanowanym i dobrze ułożonym albumem. Dla mnie to raczej lato w środku zimy niż tytułowa zima w środku lata.   

FELICIA ATKINSON & JEFRE CANTU-LEDESMA Un hiver en plein été, Shelter Press 2021