Masters of the Dziadocen

Dziadocen, opisujący epokę rządów starych (często mentalnie) dziadów, to jedno z moich ulubionych słów. Nie wygra w plebiscycie na Młodzieżowe Słowo Roku, bo jest najwyraźniej zbyt dziadowskie – a głosująca młodzież wolała angielskiego boomera – ale ma urok, którego brak wielu młodszym wynalazkom, co stwierdzam jako dziad dyplomowany mnóstwem komentarzy o charakterze linczującym (lub przynajmniej wytykającym) i parokrotnie po takich linczach rehabilitowany. Jest bowiem w dziadostwie pewien romantyczny aspekt, luz i rozmach, którego kolejne generacje, pod wieloma względami udoskonalone, zazdroszczą. To jest m.in. powód, dla którego Logan Roy z Sukcesji – wredny magnat prasowy manipulujący ludźmi między własnym udarem a zapaścią – wywołuje tak niezdrowe emocje w pokoleniu swoich wnuczków. To samo tłumaczy kilku polskich polityków, nad czym jednak nie będę się dziś rozwodził, żeby nie drażnić światopoglądowo sympatyków muzyki o bardziej konserwatywnych poglądach. Na razie próbują być może sobie uzasadnić pełną bredni debatę towarzyszącą prezentacji filmu Bohemian Rhapsody o grupie Queen. Sam pisałem, że autorzy tego filmu patrzyli na postać Freddiego Mercury’ego ze skrzywionej perspektywy i przekłamywali wątek orientacji seksualnej, ale nie spodziewałem się, że TVP wykorzysta to do kolejnego odcinka żałosnej kampanii o tym, dlaczego – jak już się jest tym gejem – to lepiej się z tym nie obnosić. Dziś będzie o najbardziej romantycznej i najwspanialszej, choć mocno dziadowskiej, muzyce, którą słyszałem od dawna.    

Oto album, który mógłby w teorii wygrać wielobój późnego dziadocenu: jakaś fantasy na okładce, fiński zespół metalowy jako główni współpracownicy i długie, rozbudowane kompozycje pisane z takim rozmachem, że kojarzą się z epoką, gdy folkowcy i rockmani ramię w ramię dążyli do zamienienia swoich piosenek w minisymfonie. Dla porządku dodajmy, że oczywiście twórcy albumu to sami mężczyźni, a ich przyjaźń ugruntowana została wspólną miłością do grupy Iron Maiden (poza tym, że pewnie piwem). A dla pełni obrazu – że płyta Henki to concept album poświęcony różnym opowieściom o roślinach, włącznie z tymi sięgającymi starożytności – lub jeszcze dalej. Silene niesie motyw niczym z filmu Epoka lodowcowa, czyli historię nasionka zakopanego w ziemi 32 tys. lat temu przez wiewiórkę. Tylko bardziej na poważnie. I to jest płyta, którą zamierzam dziś z całego serca polecać.     

Oczywiście w ogóle bym albumu Henki nie posłuchał, gdyby nie Richard Dawson, niezwykle oryginalny gitarzysta i charakterystyczny wokalista, bardziej może współczesny bard, poruszający się w swoich liniach wokalnych na krańcach harmonii i skrajach załamania emocjonalnego. 40-letni Anglik jest stałym bohaterem wszystkich plebiscytów na płyty roku, do których zostaję dopuszczony, dlatego pewnie zapraszają mnie coraz rzadziej gdziekolwiek. Jeśli prowadzę te plebiscyty we własnym, solowym gronie, Dawson ostatnio je wygrywa. Jak w roku 2019, kiedy przyznałem mu jedną z ostatnich ocen 10/10 na tym blogu. Mimo to mam jeszcze w swoim sformatowanym przez wiek podejściu do muzyki tyle otwartości, że słysząc o mariażu z Finami – działającą od 30 lat formacją psychodeliczno-metalową z Pori nad Zatoką Botnicką – byłem przygotowany na pierwszą porażkę, która zapowiadała się epicko, nie tylko w definicji młodzieżowej, ale także w tej staroświeckiej, bo słabości do epiki nie brakowało ani Dawsonowi, ani grupie Circle. 

To, co wyszło – i fakt, że wyszło doskonale – wprawiło mnie w zaskoczenie. Single nie niosły informacji o prawdziwej duszy tego albumu, który znalazł sobie żyzne poletko między swobodnymi pieśniami Dawsona, precyzyjnymi figurami New Wave of British Heavy Metal i żelazną motoryką krautrockowców. Z domieszką formacji progresywno-folkowych i emocjami Van Der Graaf Generator i solowego Petera Hammilla, z którym zbyt rzadko zestawia się Dawsona (porównuje się go częściej z Robertem Wyattem). Doprowadza to do sytuacji w annałach klasycznego rocka opisywanej jako „płyta lepsza z każdym przesłuchaniem”. A serce albumu to najdłuższa na nim kompozycja Silphium, znów o długich dziejach pewnej rośliny. Oraz Silene, ryzykownie nakładające na siebie dwa plany, które z początku wydają się mieszanką nieprzystających do siebie ścieżek – wręcz źle zrealizowanym miksem – ale stopniowo zazębiających się w jedną całość i prowadzących do eksplodującego wspaniałym chóralnym refrenem utworu Methuselah. A dalej – do finału, znanej już podobno z dorobku Circle (który znam słabiej niż dyskografię Dawsona) kompozycji Pitcher z monumentalnym finałem i partią wokalną przypominającą nieziemski język Magmy. To jest prawdzie Masters of the Dziadocen w najpiękniejszej wersji, pokazującej – włącznie z tymi roślinnymi motywami – to, co w spróchniałej generacji jeszcze żywe, a może nawet pożyteczne. Jasną stronę dziadocenu, przeciwną do tej, po której stoi Logan Roy, ale równie fascynującą. Efekt jest też dla mnie wzruszający, bo o taki rock progresywny prowadziłem moją wewnętrzną walkę od wielu lat.  

RICHARD DAWSON & CIRCLE Henki, Weird World 2021