Słyszałem nową Adele i… no dobrze, zaryzykuję

Jak bardzo oczekiwana jest nowa płyta Adele, nie muszę długo opowiadać: artyści z pierwszej półki narzekają, że produkcja winylowej wersji jej albumu 30 zablokowała tłocznie, pojawiły się opowieści o specjalnej ochronie strzegącej taśm produkcyjnych, a singlowe Easy On Me pobiło dzienny rekord w streamingu. I jeśli sześć lat temu, przy okazji poprzedniej płyty, pisałem, że nie wiem, co się musi wydarzyć, żeby płyta się nie sprzedała, dziś mogę tylko powtórzyć te słowa z doświadczeniem bogatszym o te sześć lat. Dopiero dziś, bo do wczoraj o 1.00 w nocy obowiązywała umowa NDA, którą trzeba było podpisać przed wejściem na odsłuch – a suma kary umownej za przedwczesne zdradzenie szczegółów wydawnictwa była tak duża, że spłacałyby ją za mnie pewnie jeszcze dzieci, zdecydowałem się więc dla pewności poczekać jeszcze dobę. Przez tych sześć lat powiększyło się też, rzecz jasna, doświadczenie angielskiej wokalistki, która zdążyła w tym czasie pobrać się z wieloletnim chłopakiem, krótko potem wejść w okres separacji, a na początku tego roku – zakończyć sprawę rozwodem. Nie trzeba więc przedpremierowego odsłuchu, żeby wiedzieć, o czym ta płyta będzie. Choć mam wrażenie, że niezmienne pozostały zarówno wszystkie plusy, jak i minusy albumowej działalności Adele.     

Jeśli poprzednio w superlatywach pisałem o głosie Adele, oczywiście mogę to dla porządku powtórzyć – jest w niej coś takiego, także biorąc pod uwagę stosunkowo łagodne potraktowanie linii wokalnych w postprodukcji, z zachowaniem pewnych niedoskonałości, ludzkiego czynnika – że ma się wrażenie słuchania kogoś bardziej z kręgu wielkiej historii muzyki niż małej codzienności, wypełnionej przecież albumami dobrych głosów. Z drugiej strony, mogę z jeszcze większą stanowczością powtórzyć, że bez stałego partnera muzycznego trudno będzie 33-letniej Angielce (tym razem, ze względu na różne opóźnienia i problemy po drodze, tytuł płyty nie nadąża za metryką) stworzyć album idealnie spójny i tak porywający, na jaki ta autorka zasługuje. I tak „Trzydziestka” to zasadniczo dwie płyty w jednej – podzielone autorską wariacją Adele na temat sampla z Errolla Garnera w All Night Parking, lekko trącącą chałupnictwem (brzmi jak złożone w domu na „Garage Bandzie”), ale też bezpretensjonalną.

Drugą część, wyprodukowaną przez Inflo (Little Simz, Sault) radziłbym kupować bezwzględnie i w pierwszej kolejności. Pierwsza, pisana w większości z udziałem doświadczonego i utytułowanego Grega Kurstina (obecnego też na 25), wydaje się lekko przedwczorajsza. To może być oczywiście efekt dłuższego niż wcześniej procesu pracy nad albumem, nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że Adele zainwestowała najwięcej emocji w ten mniej porywający odcinek – bo taki na przykład My Little Love o relacji z synem w rozpadającym się związku, być może najbardziej osobisty ze wszystkich utworów na płycie, jest zarazem jednym z bardziej rozczarowujących pewnym brakiem kierunku. O ironio, głos Adele, brzmi tu również najmniej naturalnie. To oczywiście wrażenia z pierwszego odsłuchu – i proszę je sobie zweryfikować jutro we własnym zakresie – ale nie przekonał mnie także najbardziej energetyczny (choć trudno powiedzieć, że szczególnie upbeatowy – może za to radiowy) Cry Your Heart Out, ani tym bardziej Can I Get It pisany m.in. z Maxem Martinem – „typowy Martin”, utwór, który mogłaby wykonać niejedna konkurentka. To Be Loved (to już z końcówki akurat) z Tobiasem Jesso jr. brzmi z kolei jak wizja pewnego paraliżu w konfrontacji z Adele – utwór napisany, podejrzewam, tak, jak sobie autor wyobraża twórczość tej wokalistki, broniący się jednak względnym minimalizmem formuły. Ciekawy jest za to pojawiający się w wielu momentach Hammond – cichy bohater drugoplanowy aranżacji na 30, wykorzystywany przez różnych producentów, co sugeruje, że może być po prostu pomysłem samej autorki.  

Możliwy kierunek – pójście w bardziej klasyczne klimaty, osadzone w jazzie, starej muzyce filmowej, może nawet musicalu – zwiastowało intro, czyli niezłe Strangers by Nature (tu pomocnikiem był Ludwig Göransson), podtrzymywał to wrażenie w pewnym stopniu ów Garner, a pewną klamrą mogły być utwory z Inflo. Ale bardziej chciałem ten klucz usłyszeć niż go rzeczywiście usłyszałem. I wyszedłbym z prezentacji raczej smutny (tym bardziej, że nowa Adele to płyta tematycznie niewesoła, a w tempach zdecydowanie wolna), gdyby nie kojąca na swój sposób, a przy tym niezwykle dynamiczna i dobrze wykorzystująca możliwości wokalne bohaterki końcówka. Hold On, a później – w samym finale – Love Is a Game. Inflo pracuje bardziej na „silniku” starego soulu i gospel, ale widać, że zbliżył się do balladowego stylu Adele najbardziej, jak się dało. I jeśli mam wskazać jeden bezwzględnie klasyczny moment, który ta płyta przynosi, to jest nim właśnie Love Is a Game. W tym miejscu w notatkach wpisałem sobie dość brzydko, a przepiszę już bez takich emocji, pytanie: „dlaczego Inflo nie mógł zrobić z Adele całej płyty?”. Rezonuje ono w głowie słuchacza jeszcze długo po wybrzmieniu głosu wokalistki. To nie tylko doraźny błąd w taktyce rynkowej – ta płyta, jak wspomniałem, ma pewny start – tylko w długoterminowej strategii. Kto miałby ryzykować w całym tym show biznesie, jeśli nie ktoś, komu udaje się przez sześć lat podtrzymać taką temperaturę oczekiwań na nowy album?        

ADELE 30, Melted Stone/Columbia 2021