Giganci męczą

Dziś w cyklu Czym żyje młodzież prezentujemy ostateczne starcie Eltona Johna z Simonem Le Bonem. W 1981 r. na brytyjskie listy bestsellerów piął się szybko debiut Duran Duran, wspierany singlem Girls on Film. Elton John pauzował przed trumfalnym powrotem z Too Low for Zero, zapowiadanym przez przebój I’m Still Standing, czyli, hm, „Ciągle trzymam się na nogach”. O dziwo, na listach bestsellerów z roku 1981, które już jak przez mgłę pamiętam – zaczynałem swoją przygodę z kącikiem muzycznym w „Na Przełaj” i z radiową Trójką – wyraźnie brakowało Louisa Armstronga i Judy Garland, którzy dominowali w latach 40. Krótkotrwały powrót na listy Armstrongowi zapewnił dopiero pod koniec lat 80. film Good Morning Vietnam. Reedycja singla Somewhere Over the Rainbow Garland opublikowana w roku 1981 nie miała szans ani z The Human League, ani z Ultravox, ani nawet z Shakin’ Stevensem. Bo proszę sobie wyobrazić, że ludzie w latach 80. nie chcieli słuchać gwiazd sprzed 40 lat! Teraz jest nieco inaczej – wczorajsze wydanie „Billboardu” krzyczało do mnie na temat pojedynku między Eltonem Johnem a Duran Duran o pierwsze miejsce na brytyjskiej liście bestsellerów. I rzeczywiście – w tej kolejności brylują na topie, zostawiając Lanę Del Rey i Biffy Clyro – inne nowości – z tyłu. Nie powiem, żebym się przesadnie z tego faktu cieszył. 

Zarówno Elton, jak i Duran Duran, nie przespali ostatniego sezonu. Pierwszy nagrywał, z kim popadło – wyszła z tego może słaba płyta, ale za to imponująca playlista z piosenkami, parę ewidentnych wzlotów (w tym utwór z Lil Nas X-em, jeden z lepszych na płycie młodego rapera), ale sumarycznie straszny groch z kapustą. Bo tym – playlistą, trochę błyskotliwą, trochę chaotyczną, mocno odgrzewaną – jest wydane właśnie The Lockdown Sessions. Odgrzewane jest choćby Cold Heart, będące rodzajem auto-mashupu Sacrifice i Rocket Mana – sprowadza Eltona dość brutalnie do roli szansonisty wyśpiewującego po raz enty swój refren, tym razem na prostszym beacie. Ale oczywiście duet z Dua Lipą to był sukces murowany. Podobnie jak większość pozostałych spotkań, które ta płyta dokumentuje. Bo nie odnajduję wielkiej przyjemności w słuchaniu tego ponadgodzinnego zestawu, ale nie dziwię się jego popularności. Sufitu sprzedażowego można dziś dotknąć poprzez umiejętne krzyżowanie ze sobą zasięgów – jakiś matematyk już dawno powinien opracować na ten temat jakiś wzór, na podstawie którego można by było wyliczyć, czy zasięgi Eltona z Eddiem Vedderem będą wyższe niż Eltona ze Steviem Wonderem (jeden z lepszych fragmentów skądinąd) – i kiedy się zsumują, kiedy odejmą, a kiedy pomnożą. Trochę o tym jest ta płyta, choć single i formę wykonawczą głównego bohatera – podkreślam – ze wszech miar szanuję.  

Grupa Simona Le Bona odwaliła z kolei kawał solidnej i nawet dość spójnej studyjnej roboty. Bardzo po staremu. Na pewno w najlepszej formie od dekad. Oczywiście, przyjemnym zrządzeniem losu brzmienia kojarzone z latami 80. i elementy ówczesnego rzemiosła – basowy styl Johna Taylora z wracającym już parokrotnie klangiem czy aranżacje na późne analogowe syntezatory Nicka Rhodesa – należą do elementów znów pożądanych przez audytorium. Charakterystyczne jest to w przypadku wokalisty. Już Invisible brzmi, jak gdyby Simon Le Bon odkrył, że ma w komputerze plugin z symulacją efektów wokalnych… Simona Le Bona z lat 80. To wrażenie cofnięcia się do czasów The Wild Boys pogłębia Anniversary. Z tym pluginem żartowałem, ale idę o zakład, że panowie mieli jeszcze w studiu słynny harmonizer firmy Eventide, który dał nam Le Bona po pierwsze znośnego – nie jest to bowiem naturalnie wybitny wokalista – po drugie charakterystycznego i wyróżniającego się nawet na tle dzisiejszych, przetwarzanych głównie przez Auto-Tune. 

Te misterne dość aranżacje na dalszą metę trochę męczą – dynamika jest ograniczona w stosunku do nagrań z pierwszych lat działalności, a inflacja ścieżek przypomina raczej wersję zespołu z przełomu lat 80. i 90. niż z leciutkich prapoczątków. Decyduje też o tym w pewnym stopniu nieobecność gitarzysty Andy’ego Taylora, jedynego brakującego muzyka ze „złotego” składu DD, którego zastępuje tu w dużej mierze Graham Coxon z Blur, po trosze zaś Mark Ronson. W muzyce słychać inne, zebrane niby mimochodem strzępki starego stylu – w utwór tytułowy wszyte jest na przykład basisko niczym z Take Your Breath Away Berlin. Brzmi to trochę desperacko – ale nie tak bardzo jak Elton John chwytający za szlagier dawnej konkurencji, czyli It’s a Sin. Duran Duran toczą z kolei swój korespondencyjny pojedynek z Pet Shop Boys ponad dekadami w Beautiful Lies. Czy kogoś jednak w ogóle obchodzą te skojarzenia?     

Myślenie Duranów na Future Past – płycie, której tytuł sygnalizuje, że zdają sobie sprawę ze złotej klatki retromanii – wydaje się z początku odwrotnością tego, które przyjął Elton. W rzeczywistości jednak na końcu tego procesu i tak mamy nadurodzaj różnych współpracowników oraz gości specjalnych, z Giorgio Moroderem i jeszcze kilkorgiem wokalistów. Mnie jednak daje do myślenia fakt, że najlepsze są nagrania z młodszą (w wieku dzieci muzyków DD) Tove Lo i z japońską formacją Chai. Tu bym się zatrzymał na dłużej. Także Falling z udziałem pianisty studyjnego o jazzowym backgroundzie Mike’a Garsona (Outside Bowiego – pamiętamy) coś dodaje do naszej dotychczasowej wiedzy o Duran Duran. I zostawia niezłe na koniec wrażenie bardzo przyzwoitej, ale nieszczególnie ważnej płyty. 

Dlaczego nieważnej? I dlaczego nie mają nas dziś obchodzić zabawy ejtisowymi skojarzeniami? Bo muzykę rozrywkową nie tylko tworzą, ale też opowiadają o niej nieco starsi ludzie niż w latach 80. A dla 47-letniego dziennikarza, którym przypadkiem jestem, taki Elton czy Duran Duran oznaczają jedno: bezpieczeństwo. Niech rozmiary tego wpisu zaświadczą, że łatwiej mi wygłosić kilka zdań na temat gwiazd, których poczynania śledzę od dzieciństwa, niż jakiejkolwiek młodej postaci, która tworzy muzykę wychodzącą z zupełnie innych założeń stylistycznych i brzmieniowych. Nie wiem, czy ktoś inny wam o tym szczerze napisze, więc – jeśli w ogóle kogoś z młodszych czytelniczek lub czytelników mam dziś tu przyjemność gościć – pamiętajcie o tym.

Zakończę odwołaniem do zakończonego niedawno Konkursu Chopinowskiego. Jego poziom był dość kosmiczny, w pierwszych etapach odpadali perfekcyjni technicznie i dobrze ukształtowani pianiści. Kandydaci z lat poprzednich, choćby i pracowali pomiędzy edycjami, w większości odpadli przed finałem. Imprezy tego typu są z założenia dość brutalne, ale nie mniej brutalne niż sam rynek płytowy i koncertowy – nie potrzebujemy pewnie kolejnych 87 młodych pianistów, żeby opowiedzieć o Chopinie w roku 2021. Tuzin nazwisk zasadniczo by pewnie wystarczył. Podobnie jest z bohaterami dzisiejszego wpisu na tle tegorocznej oferty płytowej – ukazują się płyty na tyle dobre, żeby nie zawracać sobie głowy wszystkimi wyczynami gigantów. Wystarczy parę singli. Kiedyś albumy oldboyów na godnym poziomie robiły wrażenie, ale dziś fakt, że porządnie popracowali podczas pandemii nie wystarczy – to nie jest taki sezon. 

ELTON JOHN The Lockdown Sessions, HST/Mercury 2021 
DURAN DURAN Future Past, Tape Modern 2021